Cóż za dziwaczna treść musi czaić się przyczajona w mroku słów pod takim niekonwencjonalnym tytułem – pewnie sobie tak myślisz droga osobo czytająca ten tekst. Zapewne masz trochę racji w swoich dociekaniach, ale niekoniecznie – oto po prostu masz przed swoimi oczami garść najrozmaitszych poplątanych, poskręcanych, dotyczących najróżniejszych spraw moich przemyśleń, przelanych na wirtualny papier i z trudem złożonych w jedność. Z góry przepraszam Cię za mnogość dygresji, brak odnośników czy jakiejkolwiek innej namiastki bibliografi oraz ogólny nieporządek, liczę jednak, że przedstawione przeze mnie tezy wynagrodzą Ci niedogodność męczenia się z tym tekstem i zapewnią sporo – jak to mawiają Anglosasi, darzeni tak wielką estymą przez naszego szanownego Rzecznika Prasowego – food for thought.
Zacznę swój rwący potok myśli od przyznania racji szanownemu koledze Michałowi Aniołowi – również uważam, że przywoływanie postaci Eligiusza Niewiadomskiego jest niewłaściwe. Uważam tak jednak z diametralnie innych powodów, niż wspomniany Kolega, z powodów wiążących się z uknutym przeze mnie pojęciem post-postmodernizmu.
Czym jest ten neologizm? Przede wszystkim kolejną niewiele znaczącą etykietką, kolejną szufladą metapolitycznego biurka. Bardzo ważną szufladą, największą, umieszczoną najwyżej i najbardziej pojemną. Szufladą, gdzie wrzuciłem metafory tytułowych drzewa i drzwi od lodówki. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to wszystko bardzo niepoważnie, ale na bazie tych metafor łatwo jest mi wyjaśnić ten stworzony przeze mnie termin.
Wszystkim jest wiadomo, że postmodernizm to zjawisko wypracowane i wdrożone przez lewicę, postmodernizm sprzyja skrajnemu relatywizmowi, odrzuceniu stałych, odwiecznych, niezmienianych zasad, na których opiera się cywilizacja i społeczeństwo. Jednak sam w sobie zawiera jedno ciekawe rozwiązanie, które potem wyniósł stamtąd i ukonserwatywnił Tomasz Gabiś, tworząc koncepcję przejścia przez czas osiowy, mianowicie rozwiązanie rozpadu wszystkich dotychczasowych idei, ideologii, etc. Spłycając i uogólniając tą myśl, także dostosowując ją do mojego osobistego „pnia” ideowego „drzewa” czy też raczej bardziej ogólnego sposobu postrzegania współczesnego (anty)świata przeze mnie – dawno temu była Rewolucja, esencja pierwotnego zła, spaczenia, skażenia, degeneracji, narzędzie i metoda działania anty-tradycyjnych sił utożsamianych przeze mnie z Szatanem, która zniszczyła odwieczny tradycyjny, hierarchiczny, Boski, ario-chrześcijański (o tym też będzie, ale dalej) porządek monarchiczny. Rewolucja miała kilka swoich fal, pierwsza największa była w 1789 roku, ostatnia jak na razie w 1968. Przyjście tej ostatniej Rewolucji rozbiło w drobny mak ostatecznie podstawowe pojęcia, spychając współczesność do roli demonicznego, przesyconego złem anty-świata, świata będącego odwróceniem zasad wypływających z pojmowanej metafizycznie odwiecznej Tradycji. Obecnie przyszło nam żyć więc w świecie metafizycznych ruin, gruzów, permanentnego chaosu, niestałości, braku punktu odniesienia, gdzie w pyle, brudzie, zapomnieniu leżą i dogorywają stare idee, poglądy, pomysły, śmiałe wizje wieków. Wszyscy my jesteśmy więc barbarzyńcami przemierzającymi ten świat ruin, i wybierającymi spośród rozkładu ostatnie okruchy dawnych idei. Oczywiście, nie wszystko uległo rozkładowi. Otoczona morzem zła, toczona także rakiem wewnętrznego rozkładu, ostatnia wyspa Prawdy w oceanie bezbrzeżnej, bezdennej i wszechogarniającej ciemności Rewolucji istnieje nadal – jest to Kościół Katolicki, w pewnych określonych i specyficznych przypadkach mogą to być też inne religie wywodzące się z ario-chrześcijańskiego pnia, jak np. Prawosławie. Tak czy siak czy owak, zostaliśmy sami wobec niewyobrażalnego ogromu zła toczącego świat, zalewającego go, wnikającego w każdą szczelinę istnienia, mającego swoich proroków, mesjaszy, ideologów, anty-paladynów. Spośród okruchów starych idei konieczne jest więc zbudowanie czegoś, co pozwoli odeprzeć zło, rozproszyć ciemność, robić w pył cmentarną płytę nad zakopanym żywcem (ale nieśmiertelnym, więc jeszcze żywym) ancien regime'm.
Niestety, cioranowski „upadek w czas” (w sumie ciężko powiedzieć, czy to na pewno upadek) postępuje nadal – zmiany wywarte na ludzkiej mentalności i moralności, postęp techniczny oraz wszystko inne, co przyszło z Rewolucją, lecz nie ma jednoznacznie złego charakteru (raczej sprawia wrażenie bezmyślnych sił) nie pozwoli na przywrócenie świata średniowiecznego bądź barokowego w dzisiejszych warunkach. Skoro jednak post-nowoczesność przypieczętowała i podsumowała okres totalnej rozwałki wszystkiego, to post-post-nowoczesność jest rozwiązaniem na złożenie okruchów Tradycji w jakiś zwarty metapolityczny konstrukt.
Post-postmodernizm kończy więc z relatywizmem i względnością – dobro jest dobrem, zło jest złem niezależnie od punktu widzenia. Poprzez wirującą permanentnie burzę wściekłego chaosu widać przebłyskujący, nie do końca wyniszczony ład. Na horyzoncie ciemności absolutnej zapala się mała, pojedyncza gwiazda.
Post-postmodernizm zakłada też, że wybitne jednostki, niczym jungerowski anarcha, nietzscheański nadczłowiek, znane z Evoli „JA” absolutne nie zatraciły swojego ideowego kręgosłupa, w czasach Kali – Jugi zachowały Tradycję w swoich sercach i duszach. Dysponują (dysponujemy) więc określonym „szkieletem” metapolitycznym, gdzie można umieścić uratowane okruchy tradycyjnych idei.
Tutaj na scenę dziejów wchodzi więc Metapolityczne Drzewo lub Drzwi Od Lodówki.
Tak jak drzewo nie wyrośnie bez korzeni, my nie zbudujemy nic bez zakorzenienia się w religii, kulturze przodków, Tradycji. Bez zaczerpnięcia głębokiego oddechu średniowiecza, bez jednoznacznego odrzucenia Rewolucyjnego ubóstwienia człowieka, bez całkowitej negacji wszystkiego, co wyrosło po 1789 (od demokracji przez socjalizm, anarchokapitalizm, faszyzm, monarchię konstytucyjną, komunizm, i co tam tylko jeszcze się komu na przestrzeni wieków ubzdurało) nie da się w pełni przyjąć Tradycji, i na rozumianej metafizycznie Tradycji (Tradycji broń Boże nie rozumianej jako narodowy folklor), która stanie się pniem drzewa, na zasadzie „przeszczepów” dobierzemy gałęzie metapolitycznego drzewa. Gdyby nie było takich korzeni, nie byłoby takiego pnia, a z takiego a nie innego pnia nie wyrosłyby takie a nie inne gałęzie. Ale drzewko, żeby było ładne, miłe dla oka, miłe dla ucho i miłe dla czającego się gdzieś nieopodal dendrofila (w końcu mamy obowiązkowe równouprawnienie tzw. mniejszości seksualnych) musi mieć jeszcze 1) liście (zakładamy, że panuje lato - zima czyli obumarcie całego światopoglądu raczej nie wchodzi w grę, chociaż to też można różnie interpretować - w końcu po zimie jest wiosna, czyli rozwój na nowo. Ale nie wnikajmy w nadmierne abstrakcje i czysty bezsens) (ew. mogłyby być zamiast liści igły - w końcu dla świata światopogląd tradycjonalistyczny jest kolczasty) 2) kwiaty (rozumiane jednak nieco inaczej niż normalnie, bo istniejące obok owoców - kwiaty jako najbardziej reprezentatywne elementy światopoglądu 3) owoce (świadectwo że światopogląd jest żywy, cool, fashe i w ogóle koszer i rozwija się dalej) (dla niektórych mogą to jednak być zatrute owoce, ew. niektóre mogą przegnić, zrobaczywieć, itp.). Żeby drzewko było zdrowe, do określonych korzeni nie można przyporządkować diametralnie innego pnia (chociaż niektórzy potrafią połączyć np. tradycjonalizm katolicki a'la FSSPX z narodowym bolszewizmem - ale to świadczy tylko o braku zdrowych korzeni). Do gałęzi monarchizmu można dokooptować część zasad bardzo szeroko pojętej rewolucji konserwatywnej, część romantyzmu (tak, tak! trzeba w końcu ruszyć z posad zastaną bryłę świata i serią kopniaków (jak coś od niej po drodze odpadnie - cóż, trudno) przesunąć ją na tradycjonalistyczne tory, i trzeba zerwać z głów zaschnięty laurów demokratyczny liść! - możliwe, że razem z samymi głowami demokratów), następnie dołożyć można elementy libertarianizmu (państwo minimum, wolny rynek, skrajna decentralizacja, także hoppistowska wizja tradycjonalistycznych wspólnot), elementy narodowego anarchizmu (zniesienie całej formy nowożytnego państwa i zastąpienie jej zdecentralizowaną „dyktaturą prawa prywatnego”, coś w rodzaju rozdrobnienia feudalnego), można dokooptować elementy nacjonalizmu (ale broń Boże nie w narodowo-rewolucyjno-tercerystycznym wydaniu, raczej nacjonalizm obdarty zupełnie z etniczności i biologizmu, ba, nacjonalizm nie odwołujący się wręcz do dziedzictwa międzywojennego), elementy różnych ideologii imperialnych (z jednej strony uwspółcześniona wizja Ottona III, z drugiej strony wspaniała wizja "Eurazji bez Rosji" a z trzeciej strony - powiedzmy na zasadzie prawo-lewo-góra- jeszcze wspanialsza wizja Imperivm Poloniae, Imperivm Jagiellonorvm, Wielka Polska Wielokulturowa, trójczłonowe Imperivm połączone wspólnym Królem - Wielka Korona -granice zachodnie na Łabie-; Święta Ruś -wschodnia granica z Kalifatem Czeczeńskim, Gruzją, Armenią, Syberią na Uralu i Kaukazie, na północy z Xięstwem Moskiewskim; Wielkie Xięstwo Litewskie -podchodzące pod Finlandię-; może jeszcze Czechy, Morawy, Słowacja, Tatarstan, Pommern, Silesia, autonomiczne Prusy, Kurlandia, Łużyce, Zakarpacie, wolne miasta, prywatne miasta, autonomiczne miasteczka chasydów, karaimów, starowierców, pół-autonomiczne miasta-republiki arystokratyczne, grupy nomadów, ech, pomarzyć można, taka jedność w wielości, przy okazji trącąca gabisiowską wizją Imperium oraz Polis zarazem), koniecznie dodać trzeba skrajny antykomunizm i „lustracjonizm” a'la „Gazeta Polska” (na gnojówce nie wybuduje się Imperivm, teren trzeba z uwłaszczonych żydków i innej postkomuszej hałastry wymieść), warto wzbogacić drzewko o elementy perennializmu i evolianizmu oczywiście podporządkowane religii Katolickiej oraz różnych innych elementów. I to jest właśnie to drzewo.
Jak jasno z powyższego wynika – osobiście nie uważam się za nacjonalistę, chyba, że za naród uznamy grupę ludzi będącą poddanymi danej królewskiej dynastii.
Ktoś może powiedzieć – OK, wspaniale, ale przecież libertarianizm jest antropocentryczną ideą Rewolucyjną. Jasne że tak, ale to nie znaczy, że nie może mieć w sobie całkiem znośnych elementów, które wyjęte z niego można dołożyć gdzie indziej.
Czy więc jednak taki tradycjonalizm w moim wydaniu jest zachowawczy, legalistyczny, etc.? Nie.
Zaryzykuję stwierdzenie, że rewolucja sama w sobie to narzędzie, element idei, zbiorowa wola mocy, manifestująca się przez szał niszczenia. Sama w sobie jednak bezideowa, będąca tylko i wyłącznie narzędziem. W tym rozumieniu terminu „rewolucja”, pod rewolucję można podciągnąć wszystko, co doprowadziło do upadku określonego ładu. Więc rewolucją było pojawienie się chrześcijaństwa, co było jedną z przyczyn upadku ładu pogańskiego, rewolucją była także działalność kontrrewolucjonistów, występujących przeciwko ładowi porewolucyjnemu, który chociaż sam stanowił anty ład w stosunku do ładu Tradycyjnego, był rodzajem ładu (przy przyziemnym rozumieniu ładu, gdzie Ład = Jest Spokojnie). Historia powtarza się w cyklach. Każdy kolejny cykl jest oddaleniem rzeczywistości od Tradycji. Na każdy cykl składają się trwające krócej pod cykle, czy też etapy danej rewolucji. I tak obecnie trwająca rewolucja zatacza już ostatni z cykli, obecny jej cykl zakończy się zupełną degrengoladą. Będzie to jednocześnie okres nieładu, okres anarchii, rozpadu obecnych państw i struktur społecznych, gdzie zacznie krystalizować się wizja nowego, kolejnego już w dziejach Europy ładu. Zanim to jednak nastąpi, zostanie poprzedzone fazą bezwładu – gdzie teoretycznie istniejące obecnie elementy teraźniejszego ładu staną się zupełnie fasadowe. Ten etap właśnie obecnie zaczyna się realizować. Takie podejście rodzi jednak wiele pytań. Skoro każdy kolejny ład jest mniej tradycyjny od poprzedniego, to jaki ład jest tym podstawowym ładem, ładem, do którego można by się odwoływać? I jeśli każdy kolejny ład jest legalny, to gdzie jest w takim razie miejsce na konserwatyzm i kontrrewolucję? Otóż nie ma miejsca na kontrrewolucję. Zamiast kontrrewolucji proponowałbym antyrewolucję. Antyrewolucja to rewolucja zachodząca w momencie nastania przesilenia, w momencie, gdy ujawnia się rewolucja tworząca kolejny z antyładów. Antyrewolucja więc opowiada się przeciwko tejże rewolucji, zamiast kolejnej fazy postępującej degeneracji opowiada się za cofnięciem się o określoną ilość ładów wstecz, do ładu najbardziej Tradycyjnego. Czym to się różni od kontrrewolucji? Brakiem legalizmu. Przykład? Pierwszy z brzegu - gen. Jaruzelski i stan wojenny. Dla niepodległościowców (także części NRów czy NSów) zło absolutne, stłamszenie dążeń narodu do niepodległości, ple, ple, ple, dla drugich bohaterski czyn godny chwalenia ple, ple, ple, (postkomuchy wszelakie razem z postpaxem oraz dziwnym trafem różni konserwatyści gubiący sprzed oczu metafizyczną Tradycję – vide dr hab. Wielomski). Chociaż pomysły „Solidarności” (specyficzny, ludowo-robotniczy „kato-trockizm”) to jedna z ostatnich rzeczy jakie popieram, to jednak przeciwko Jaruzelowi poparłbym nawet i taki zupełnie nietradycyjny nurt. Czemu? Bo liczy się „wyjście” z określonej pozycji filozoficzno-ideowo-politycznej. Jaruzelski był namiestnikiem sowieckim w Polsce, komunizm wszelaki zaś jest skrajnie antytradycyjny, więc nie dałoby się go ochrzcić lub „unarodowić”, gdyż byłby to heglizm, czyli coś jeszcze gorszego. Czyli nawet gdyby Jaruzelski poszedł drogą gen. Pinocheta, i np. wprowadził w Polsce wolny rynek, i tak miałbym go w pogardzie jako byłego komunistę i sowieckiego aparatczyka, chyba, że jednoznacznie odciąłby się od swojej przeszłości, co w przypadku tej gnidy jest wręcz nieprawdopodobne - pamiętajmy że w świetle odtajnionych dokumentów oraz relacji sowieckich i enerdowskich wojskowych to Jaruzelski sam się prosił w Moskwie o interwencje „bratnich wojsk” w Polsce. Paradoksalnie więc, gdybym żył w czasach komunizmu, mimo bycia monarchistą czy ogólnie konserwatystą wspierałbym opozycję demokratyczną (czyli „Solidarność (I)”, „SW”, itp. nie żadnych Szechterów) przeciwko coraz bardziej fasadowym komuchom, gdyż demokracja, chociaż jest równie antytradycyjna jak komunizm (jak wszelkie odmiany socjalizmu) nie jest aż tak ludobójcza i daje jednak większe pole dla antysystemowej działalności. Antyrewolucjonista umie jednak zachować polityczny realizm, potrafi pójść na ustępstwa z silniejszym przeciwnikiem, by uratować przed zagładą chociaż część wyznawanych przez siebie wartości, ale nigdy za cenę kolaboracji czy wręcz włączenia się w budowę określonego nietradycyjnego ładu (smutny przykład Bolesława Piaseckiego, wcześniej Leona Degrelle). Tradycja bowiem jest wartością samą w sobie, jest cenniejsza od państwa, narodu, rasy, od ludzkiego życia. Poumieramy my, nasze dzieci, wnuki, a Tradycja będzie istnieć aż do skończenia świata. Ładem najbardziej zbliżonym do ładu tak Tradycyjnego, że aż pierwotnego, do ładu sprzed Wieży Babel, gdzie Wiara, Sacrum i Tradycja stanowiły jedność jest ład chrześcijański istniejący w Europie w okresie średniowiecza, a także w nieco zmienionej formie w okresie baroku, i to na tym trzeba się więc wzorować. Jeśli więc antyrewolucjonista sankcjonuje rewolucję (w sensie: nagły przewrót, połączony z postawieniem na głowie/obaleniem aktualnego ładu) jako nadrzędzie odpowiednie w ustanowieniu ładu odwołującego się do Tradycji, to jasne jest, że podziela część przekonań, które pierwotnie nie miały zbyt wiele wspólnego z zachowawczym konserwatyzmem a'la de Maistre czy później dr czy tam prof. Plinio. Najważniejsza różnica to przekonanie, że władza musi nie tylko pochodzić od Boga, lecz posiadać oparcie w Tradycji. Ustroje (i łady) niemające oparcia w Tradycji są uznane za fałszywe, i nieobowiązujące, za element antyrzeczywistości. Tradycjonalizm jest więc najbardziej rewolucyjnym nurtem szeroko rozumianego konserwatyzmu, i nie ma nic wspólnego z nurtem zachowawczym, ugodowym, ewolucyjnym. W dzisiejszym świecie nie ma nic do zachowania, niech to wszystko zginie.
Ach, zapomniałem, miałem wyjaśnić, czemu zgadzam się z kol. Michałem w ocenie Eligiusza Niewiadomskiego. Cóż, po prostu – czy to ważne, że jakiś endek wsadził kulkę w jakiegoś piłsudczyka? Doprawdy, mamy chyba inne problemy niż roztrząsanie takich historycznych sporów.
Argumentacja oparta na wywodach modernistycznych purytan zaś jest dla mnie nieprzekonywująca.
Czytelniku, pewnie zdążyłeś sobie już wyrobić opinię, co wg mnie jest Tradycją, ale tak jeszcze podsumowując, rozwinę ten wątek. Często rozmawiając z przedstawicielami "ruchu narodowego" czy różnych podobnych tworów orbitujących wokół szeroko pojętej prawicy, konserwatyzmu, nacjonalizmu zauważyłem smutną prawidłowość - praktycznie każdy z nich spłyca Tradycję do roli narodowego folkloru lub w ogóle ją odrzuca (pozytywistycznie i racjonalistycznie nastawiona część narodowców).W rzeczywistości Tradycja to nie jest kapela ludowa wujka Zenka z Koziej Górki ani całowanie dłoni kobiecie. Tradycja to metafizyczny, istniejący od zarania zbiór określonych wartości, ponadczasowych wzorów umożliwiających budowanie społeczeństwa i państwa, zawierający także przesłanie religijne. Tradycja jest więc raczej poznawana poprzez uczucia, poprzez emocje, poprzez studiowanie starych mitów, ksiąg dawno zapomnianych religii, również kronik, niż poprzez tak dzisiaj modne badania naukowe. Częściową rację w pisaniu o Tradycji miał Evola a potem pierwsi myśliciele nurtu perennialistycznego. Faktycznie Tradycja ta istnieje od początku świata, faktycznie jej elementy są rozrzucone po najrozmaitszych religiach i kulturach, faktycznie była związana z czasami tak odległymi, że nie dającymi się nawet wyobrazić. Tradycję tą można jednak tylko częściowo utożsamić z evoliańską Tradycją Pierwotną. Jeśli już, to z koncepcją x.Ramy Coomaraswamy'ego. Osobiście sądzę, że bliższe jest utożsamienie tej Tradycji z 1) Objawieniem Pierwotnym (na płaszczyźnie religijnej) (odsyłam do ostatniej, szczecińskiej, OMPowskiej prelekcji x. Rafała Trytka, gdzie wspominał o tym, jednak nie rozwinął tej myśli w taki sposób, jak ja to rozwinąłem) - objawienie pierwotne zawierało coś w rodzaju religijnej pamięci wszystkich ludów świata, od ich wyjścia z Raju i dalszej tułaczki po tym padole łez. W podaniach nawet najprymitywniejszych plemion Afryki czy Ameryki odnajdujemy opisy Potopu, zburzenia Wieży Babel, grzechu pierwszego człowieka i wyjścia z Raju, itp. Tego wszystkiego bardzo często nie było w podaniach rozwiniętych starożytnych cywilizacji pogańskich, gdyż wieki ich rozwoju w oderwaniu od Prawdy doprowadziły do wypaczenia ich duchowości, do „zachwaszczenia” okruchów prawdy przez podania nowe, obce, projekcje demoniczne, itp. Ja dodatkowo z Biblii wyciągnąłem sporo innych rzeczy - istnienie potężnej, pradawnej cywilizacji (niech tam, za Jamesem Churchwardem mogę nawet nazwać ją Mu. Oczywiście reszta przemyśleń tego jakże miłego pana jest nie do przyjęcia), następnie Atlantydy, Lemurii (dowodów na istnienie lekceważonych i niezauważanych przez oficjalną naukę cywilizacji, niektórych pod każdym względem bardziej rozwiniętych od naszej obecnej jest pełno - odsyłam chociażby do Jamesa Nienhuisa, a to tylko jeden z wielu „pariasów” współczesnej nauki, chociaż jednak przytakiwanie mu we wszystkim nie było by dobrym pomysłem), Hyperborei (czemu wszyscy tak panikują przed „globalnym ociepleniem”? Bo odsłonięte zostałyby ruiny Hyperborei, i cała współczesna historia, archeologia, antropologia, i kilka innych nauk poszłyby na śmietnik), także stworzenie człowieka w formie doskonałej, wszystkie stadia małpoludów to skrajny regres tej formy, powstanie poszczególnych narodów zaś to efekt kary za grzech pychy (historia z Wieżą Babel), po tym wydarzeniu doszło do podziału pra-cywilizacji. Wraz z przyjściem Chrystusa nastąpił rozwój Tradycji - wszystkie poszczególne Tradycje zostały uzupełnione Prawdą i zjednoczone w Chrystusie (taki pogląd podziela np. Thierry Jolif). Następnie dzięki zasadom inkulturacji chrześcijaństwo wchłonęło bez problemu wypaczone pogańskie formy, nadając im po mileniach oczekiwania prawdziwą treść. W średniowieczu zaś, mimo okresów krótkotrwałego regresu wypracowano w Europie system idealnej organizacji społeczeństwa i państwa. Wraz z ciemnymi wiekami pohańbienia Tradycji, czyli oświecenia (dobra nazwa dla epoki będącej wielki tryumfem Lucyfera) i nowożytności, gdy postawiono na głowie system społeczny stanowiący odbicie niebiańskiego, gdy trąd umysłowy demokracji rozsiał się po całym świecie, mogłoby się wydawać, że wszystko umarło, uległo ostatecznej zagładzie, a świat został skazany na zagładę. Jednak nie, gdyż przez eony czasu Tradycja przyjmowała różne formy, w zależności od epoki, rozwoju technicznego, stanu duchowości, mentalności danego ludu, itp. Dlatego pojawiały się próby nadawania odwiecznej Tradycji nowych form. Osobiście byłbym jednak ostrożny w uznawaniu ich tradycyjności czy prawomocności, gdyż wraz z popadnięciem papiestwa w herezje (może tak, może nie - nie mnie to oceniać - dlatego wolę trwać przy nieomylnym Magisterium Kościoła w ramach FSSPX, niż przy czasem bardzo wątpliwie katolickich naukach posoborowych papieży) zabrakło na ziemi autorytetu mogącego rozwikłać takie problemy. Dlatego dla mnie nie jest prawowity każdy ustrój nie będący legitymistyczną, tradycyjną monarchią, nawet jeśli jest to porządny ustrój autorytarny. Poza tym, jeśli dany ustrój nie pochodzi od Boga = pochodzi od Szatana, i trzeba go obalić.
No, to teraz na koniec skończę wątek ario-chrześcijaństwa.
Juliusz Evola połączył solarność i lunarność w przypadku katolicyzmu. Włoski baron rozdzielał chrześcijaństwo „pierwotne” - zorientowane na najniższe warstwy społeczne, plebejskie, anarchiczne, rozbijające ład społeczny - od katolicyzmu, który to był dla niego „Rzymem, który zamienił orły na krzyże i wyruszył na podbój świata” (cyt. niedokładny). Oczywiście katolicyzm ten miał być krzyżówką nieustabilizowanej myśli chrześcijańskiej z licznymi elementami pogańskimi, które razem dały siłę tworzącą średniowieczne imperium Europy. Nie wnikam w tym momencie w słuszność takiego postrzegania katolicyzmu. W czasach nam współczesnych furorę robi pojęcie „judeo-chrześcijaństwo”. Ludzie, którzy to pojęcie propagują nie mają pojęcia o czym mówią. Katolicyzmowi znacznie bliżej do religii pogańskich-aryjskich-solarnych niż do judaizmu - pogańskiej religii semickiej-lunarnej-tellurycznej. Katolicyzm to doskonała synteza posłannictwa Jezusa z Nazaretu i już obecnych w Europie wierzeń, wykształcona mozolnie na przestrzeni wieków we krwi męczenników i krwi krzyżowców. Katolicyzm to Tradycja łacińskiej Europy - negowanie elementów aryjskich i uwypuklanie elementów semickich, ba, nawet określanie całej religii mianem „judeo-chrześcijaństwa” to herezja historycyzmu i zanegowanie najpiękniejszych wieków z historii Europy. Dlatego miałkiemu, modernistycznemu, pogrążonemu w marazmie judeo-chrześcijaństwu z całą mocą należy przeciwstawić dźwięczący triumfem stali mieczy krzyżowców ario-katolicyzm, najlepiej ten z czasów Trydentu.
Poganie oczywiście też czcili bóstwa powiązane z Księżycem, lecz kulty takie nigdy nie spełniały roli dominującej, za wyjątkiem judaizmu i pewnej cywilizacji Ameryki Środkowej, której nazwy jednak zapomniałem. Ew. panował dualizm nocy i dnia. Zresztą, jak stwierdził Eliade w „Sacrum i profanum”, wraz z rozwojem cywilizacji następowało przejście od lunarności do solarności, a dalej do sekularyzacji, ale to temat na inny artykuł.
Zaś w katolicyzmie echa tych dawnych kultów opiekuńczych można znaleźć bardzo wyraźnie zwłaszcza w kulcie maryjnym oraz kulcie świętych. Zresztą, katolicyzm i prawosławie i wytworzona przez nie cywilizacja stanowi uzupełnienie, wypełnienie Prawdą na poły obumarłych i zdegenerowanych religii pogańskich.
Jest całkiem oczywiste, że religia warunkuje cywilizację - przykład paternalistycznych ustrojów Azji Wschodniej. Tamta kultura, kształtowana przez filozofię konfucjańską, chociaż obecnie poddana intensywnej macdonaldyzacji, zachowała wśród ludzi żyjących w obrębie jej oddziaływania chociażby przywiązanie do silnej władzy i zachowanie szacunku wobec niej. Dlatego tamtejsze demokracje zachowują regionalną specyfikę w odróżnieniu od naszego lokalnego ścieku, opierającego się na zgliszczach kultury Europejskiej. Inny przykład - kultura Islamu - warunkuje wśród wyznających tą religię Arabów i Persów określoną mentalność - śmiem twierdzić, że całkiem solarną, jak na mentalność ludów z definicji lunarnych, semickich. Czy Cortesowi udałoby się podbić Imperivm Azteków tak szybko i łatwo, gdyby nie zakorzenione w azteckiej kulturze mity o Quetzalcoatlu?
Przykłady można by mnożyć. Kultura kształtuje postawy ludzi żyjących w jej obszarze, a wraz z tymi postawami ich zwyczaje, możliwe do przewidzenia zachowania w określonych sytuacjach, także system gospodarczy (np. komunizm przyjął się najpierw w Rosji, gdzie postawa bierności i posłuszeństwa wobec każdej władzy jest zakorzeniona w mentalności ludzi żyjących w obrębie prawosławno-rosyjskiej kultury, chociaż z drugiej strony występuje tam podświadome duże zanarchizowanie i wywrotowość – ruch anarchistyczny narodził się właśnie u Słowian oraz na południu Europy). Są wyjątki, owszem. Ale wyciągając wnioski z historii i obserwując próby - na szczęście nieudane - zaszczepienia wirusa demokracji na całym świecie, mechanizmy kulturowe wyglądają tak jak napisałem. Owszem, w religii każdy element istnieje świadomie i ma swój cel - w kulturze nie jest to już takie oczywiste, gdyż zawiera w sobie ona masę pustych zwyczajów, które wykształciły się mimochodem, lecz moim zdaniem każdy zwyczaj miał swój początek w religii lub przynajmniej miał jakieś duże znaczenie w poprzednich formach szeroko pojętej religijności. Możliwe także, że to nieświadomie przekazywane z pokolenia na pokolenie skrajne zeświecczone elementy etykiety i obrzędów sprzed setek lat (np. zwyczaj ubierania choinki, wywodzący się ze zwyczajów starogermańskich lub zwyczaje ludowe, lunarno-telluryczne, przetrwałe na starych, zapadłych lecz nie zdegenerowanych współczesnością wsiach). Część ze zwyczajów na pewno wykształciła się przy okazji czegoś, ale nie jest to reguła. Na przestrzeni wieków, poprzez kolejne cykle historii, w katolicyzmie przewijały się dwa nurty, o których już wspominałem - nurt aryjski, solarny, trwający przy Tradycji i nurt semicki, antytradycyjny, bredzący o potrzebie zmian, miłości, pacyfizmie i źle pojmowanej pokorze.
Zanim zakończę mój długi wywód o wszystkim i niczym, napomknę jedynie o kilku innych kwestiach wartych rozpatrzenia. Nie widzę niczego złego w obracaniu Rewolucyjnych form przeciwko Rewolucji (jak np. towarzystwo pana Plinio, także organizacje pokrewne – polecam każdemu znalezienie w internecie strony organizacji „Traditio in Action” (lub jakoś podobnie) – można się pośmiać, bo wyjaśnić ani zrozumieć tego się nie da), widzę dużo złego w „nacjonalizacji” historii – przykład bitwy pod Grunwaldem, która nie wiedzieć czemu, jest przedstawiana w kategoriach starcia polsko-niemieckiego lub szerzej słowiańsko-germańskiego.
Wśród sporej części tradycjonalistów niebezpieczne jest zjawisko „tradycjonalistycznej ojkofobii” (występowało m.in. u Konecznego, obecnie obficie w KZMie), czyli negacja sarmatyzmu. Zgodzę się, że nie sarmatyzm nie wytworzył ustroju marzeń, ale niósł ze sobą również zjawiska kultury. Negowanie tego dorobku i bezkrytyczne wpatrywanie się w Rzym jest – delikatnie mówiąc – niepoważne.
Dziękuję wszystkim za uwagę, życzę miłego dnia
Wilhelm.