FALANGA

Oficjalny blog publicystyczny Falangi

Przeszukaj blog

niedziela, 13 lutego 2011

Adam Danek: O potrzebie pisarstwa heroicznego

Do ogólnego nastroju przenikającego tak zwane społeczeństwa rozwinięte, a także panującego w życiu naszego własnego Kraju (raz zaliczanego do rozwiniętych, a raz nie) doskonale pasuje określenie użyte niegdyś przez Ernsta Jüngera (1895-1998) dla scharakteryzowania życia republiki weimarskiej – „atmosfera bagna”. Wokół siebie obserwujemy bezprecedensowy co do głębi i skali rozkład więzi wspólnotowych – dotykający wspólnoty wszelkiego szczebla: religijne, państwowe, narodowe, lokalne, zawodowe, a nawet rodzinne. Jego najważniejszym symptomem jest zanik etosów właściwych dla poszczególnych rodzajów wspólnot. A przy tym ów rozpad jakby nikogo nie obchodzi. Systemy moralne i ideowe wydają się nie wywoływać już żadnych poruszeń w obracającej się stopniowo w kompost ludzkiej masie. Tylko jedna wizja ciągle potrafi skłonić ludzi do znoszenia niewygód, do samozaparcia i poświęcenia – wizja dobrobytu, ale pojmowanego jednowymiarowo, spłaszczonego do jego najniższego aspektu: sytości materialnej. Od całej reszty współcześni chcą mieć święty spokój i złoszczą się na każdego, kto próbuje ich przekonywać, że człowiek powinien się poświęcać dla (i w imię) czegoś innego, niż pełen garnek czy portfel. Kwestie, które jeszcze trzy pokolenia temu budziły troskę przynajmniej najlepszej części każdej z warstw społecznych – takie, jak moralność publiczna, kondycja narodu, wychowanie następnej generacji i konieczne dla niego wzorce, niepodległość państwa, jego bezpieczeństwo, prestiż na arenie międzynarodowej, jego siła, dająca oparcie narodowi – zobojętniały dziś do tego stopnia, że kompletnie nie istnieją w świadomości społecznej. Zdumienie i kpiące uśmiechy wywołuje sam fakt, iż można się nimi interesować, zamiast zajmować się „prawdziwym życiem”.

Oto więc społeczeństwo dzisiejszej doby: bezkształtna, chorobliwie bezbarwna zbieranina atomów kręcących się wokół samych siebie, kierowanych jedynie egoistycznymi popędami. W ślad za wyczuwalnymi i obserwowalnymi trendami epoki podąża, jak zwykle, literatura. Społeczeństwa rozwinięte, jak same się chlubią, osiągnęły niespotykany nigdy wcześniej poziom alfabetyzacji, dzięki czemu ich członkowie mogą być w każdym roku budżetowym zalewani tysiącami bełkotliwych powieści-produkcyjniaków o sprawach na czasie: życiu „singli”, życiu „trzydziestolatków”, życiu dorosłych niedojrzałych do własnego wieku (kidultów), życiu „gejów”, życiu prostytutek, życiu alkoholików, życiu meneli, życiu „zbuntowanych nastolatków”, życiu japiszonów, życiu samobójców, życiu narkomanów, życiu rozwodników… i tak dalej. Tonami literackiego wypełniacza pozbawionego jakiejkolwiek myśli, jakiejkolwiek treści poza mniej lub bardziej (lub wcale) skrywaną fascynacją zepsuciem. A to jeszcze produkcyjniaki wyrabiane dla tej części sproletaryzowanego mentalnie „rynku”, która chce we własnych oczach uchodzić za czytelników literatury ambitnej. Kto zaś zliczy sensacyjne, przygodowe i romansowe chałtury wypluwane przez aparat marketingu i reklamy dla większości nowoczesnego proletariatu, która nawet takich „ambicji” nie przejawia?

Czy jednak polska literatura na początku dwudziestego wieku stała przed łatwiejszym zadaniem, niż na początku dwudziestego pierwszego? Na arenie międzynarodowej sprawa polska uchodziła wtedy od dłuższego czasu za szczęśliwie pogrzebaną, ku uldze niemal wszystkich liczących się rządów i ich dyplomatów. W ówczesnej kulturze panowała moda na upajanie się wyziewami własnego gnicia, nie mniej ostentacyjne niż dzisiaj. Wtedy także opatrywano tę żałosną skłonność mądrymi nazwami: modernizm, dekadentyzm, „wiek nerwowy”, fin de sičcle, podobnie jak dzisiaj do znudzenia gada się o „postmodernizmie”. Nastroje w polskim społeczeństwie nie skłaniały do triumfalizmu. Myli się ten, kto sądzi, że postpolityka, owo poddawanie się nurtowi wydarzeń połączone z niechęcią do grzebania się w jakichkolwiek ideach i koncepcjach politycznych, została wynaleziona dopiero po II wojnie światowej. W Polsce dawało się wyczuć pragnienie wielkich przemian – przy równie odczuwalnej niechęci do zrobienia czegokolwiek na ich rzecz. Działalność mniejszościowych środowisk, które postulowały wywołanie tych mgliście oczekiwanych przez ogół zmian, w praktyce często wywoływała u rodaków zaniepokojenie lub rozdrażnienie zamiast oczekiwanego oddźwięku. I wynikało to nie tyle z konserwatyzmu Polaków, z jakiegoś świadomego przywiązania do ładu zapewnianego przez trzy monarchie, ile raczej z prozaicznej ludzkiej skłonności do przyzwyczajania się do tego, co istnieje obecnie bez szukania sobie dodatkowych problemów. Domorośli politycy wyżywali się w kawiarnianych, piwiarnianych i imieninowych dyskusjach, w publicystyce frazes patriotyczny był jak zawsze w cenie, ale poza przysłuchiwaniem i udzielaniem się w pierwszych czy lekturą drugiego w gazetach trzeba było pracować i robić interesy, zajmować się prawdziwym życiem, a nie myśleć o głupotach.

Na przełomie stuleci senny bulgot nadwiślańskiego bagna przeciął nagle ostry głos surm, za którym wdarł się marszowy brzęk pancerzy i rycerskich ostróg: Wyspiański. Czym dla obudzenia mózgu narodu było prowadzone w cieniu już od szeregu lat dzieło Józefa Piłsudskiego (1867-1935), Romana Dmowskiego (1864-1939) i Władysława Studnickiego (1867-1953), to dla zbudzenia ducha narodu uczynił „piąty Wieszcz”, prostując im ścieżki do serc Polaków. Przebudzenie jednak rzadko bywa przyjemne. W dwóch genialnych dramatach narodowych, „Weselu” (1900) i „Wyzwoleniu” (1902), Wyspiański dał porażający obraz polskiego społeczeństwa: paraliżu woli, duchowego rozkładu, zatracenia się w prywatnym wygodnictwie, marazmu, zniewieścienia, tromtadrackiej pozy zastępującej myślenie polityczne, rozbuchanych, choć niekonkretnych marzeń o zmartwychwstaniu Polski zmieszanych z obojętnością na własną niemoc; analogiczną diagnozę postawił później Wacław Berent (1873-1940) w poświęconej tym samym zagadnieniom znakomitej powieści „Ozimina” (1911). A przecież, mimo całej ostrości sądu, obaj wielcy literaci nie konstatowali po prostu ze smutkiem pogodzenia się Polaków z rolą tworzywa historii, lecz szukali z niej drogi wyjścia; nie załamywali tylko rąk nad polską niezdolnością do akcji, lecz wzywali do jej przezwyciężenia. Obok partykularnej sprawy polskiej zajmowali się także bardziej uniwersalnym problemem nurtującego Europę kryzysu normatywnego, rozrostem dekadencji i zwątpienia. W ich utworach jako odpowiedź na kryzys kultury wydawało się rozlegać wołanie o heroiczny Czyn dla wspólnoty narodowej, odradzający ją w działaniu. Jednocześnie i Wyspiański, i Berent ukazali z całą jaskrawością, że społeczeństwo jest wiecznie niegotowe do Czynu, wiecznie wczorajsze. Swoje przesłanie adresowali więc zapewne nie do szerokich rzesz narodu, ale do jego awangardy, chcąc, by wcieliła się w Spenglerowski los, co wlecze za sobą w przyszłość oporną większość.*

Tradycjonaliści i koła konserwatywne nie wykazali wówczas zainteresowania obmyślaniem i przygotowywaniem Czynu. I w tym sensie zawiedli, nie wyczuwając doniosłości momentu historycznego, co dziwi tym bardziej, że właśnie konserwatyści odznaczali się zawsze najgłębszym rozumieniem historii i największą przywiązywali do niego wagę w swej myśli politycznej. Nigdy się nie dowiemy, jak potoczyłaby się historia Polski podczas „wojny powszechnej ludów” i jakie oblicze ideowe przyjęłaby odbudowana polska państwowość, gdyby we właściwym czasie podjęli owo zadanie. Skoro jednak omieszkali to uczynić, sztandar heroicznego Czynu podnieśli pisarze lewicowi, związani z narodowym skrzydłem ruchu socjalistycznego. Proces przebudzenia „żołnierza politycznego” rewolucji, próby, przez jakie musiał on przejść, jego zmagania z konformizmem większości rodaków i tragiczne często konsekwencje życiowe jego walki przedstawiali Gustaw Daniłowski (1871-1927) w powieściach „Z minionych dni” (1902) i „Jaskółka” (1907), Stanisław Brzozowski (1878-1911) w powieści „Płomienie” (1908) czy Andrzej Strug (wł. Tadeusz Gałecki, 1871-1937) w cyklu opowiadań „Ludzie podziemni” (1908) i powieści „Dzieje jednego pocisku” (1910). W pewnej mierze kontynuowali oni tradycję pisarską tworzącego wcześniej Józefa Atanazego Rogosza (1844-1896), kombatanta powstania styczniowego i demokratycznego radykała, autora utworów poświęconych galicyjskim spiskom niepodległościowym z lat czterdziestych XIX wieku, m.in. powieści „Marzyciele” (1881) i „Dla idei” (1885). Lewicowe poglądy społeczne, artykułowane w dziełach tych socjalistycznych pisarzy, można odsunąć na bok, doceniając je jako pierwsze od dawna przejawy zainteresowania polskiej literatury dynamiką Czynu i procesem jego narodzin, dalekie przy tym od idealizacji, jakiej temat ów poddawano w epoce romantyzmu. W Polsce niepodległej literatura przyzywająca nowe pokolenie do Czynu przestała stanowić domenę patriotycznego skrzydła lewicy. To czas, kiedy związany z ONR katolicki pisarz Władysław Jan Grabski (1901-1970) tworzy trylogię opisującą drogę „żołnierzy politycznych” narodowego radykalizmu, złożoną z powieści „Bracia” (1934), „Kłamstwo” (1935) i „Na krawędzi” (1936); czas, kiedy znany działacz i publicysta obozu narodowego Jędrzej Giertych (1903-1992) wydaje thriller polityczny „Zamach” (1938), opowiadający o walce nacjonalistycznej konspiracji z żydowskimi siłami lewicowego przewrotu.

Okrąg wieku się zamknął. Dziś, na początku XXI stulecia, znów otacza nas wszechobecne zwątpienie, wzbiera anomia, nabrzmiewa ropniem kryzys kultury. Raz jeszcze nastała, opisana niegdyś przez narodowego mesjanistę Jerzego Brauna (1901-1975), „ginąca era”. Nasz czas gnije. Ale wyziewy tego, co gnije, niekiedy okazują się zapalne. Znów potrzeba pisarstwa heroicznego, porywającego dusze czytelników, zwłaszcza młodego pokolenia – literatury, która wołałaby o Czyn, nawet gdyby początkowo miała wołać na puszczy – iskry w zapalnej atmosferze. Współczesna produkcja literacka szerzy modę na zniewieściałą „wrażliwość” oraz na upajanie się własną niekontrolowaną emocjonalnością. Jednak człowiek prawdziwie wrażliwy musi w końcu odnaleźć w sobie dziedzictwo przodków, którego dogłębne odczucie i przeżycie zakorzenia go we wspólnocie narodowej. Drogę tę przebył francuski pisarz nacjonalistyczny Maurice Barrčs (1862-1923), streszczając ją później w formule: „Kocham nade wszystko mój świat wewnętrzny, ale w nim odkrywam świat narodowy – staję się przeto dzieckiem narodu.” Ukazać tę drogę – to zadanie dla młodszych polskich pisarzy, często utalentowanych i umiejących trafić do czytelnika, lecz grzęznących w banalnej, bezideowej komercji. Przymusowa „powszechna edukacja” rzekomo zapewnia dziś wszystkim, niezależnie od miejsca urodzenia i statusu rodziny, bezprecedensowo swobodny rozwój zdolności. Gdzie zatem są prozaicy dzisiejszej doby na miarę Gustawa Daniłowskiego, Stanisława Brzozowskiego, Władysława Jana Grabskiego, Jędrzeja Giertycha, Juliusza Kaden-Bandrowskiego (1885-1944), Leonarda Fursa-Żyrkiewicza (1900-1965, ppłk dypl.), Andrzeja Trzebińskiego (1920-1942), gdzie poeci pokroju Edwarda Słońskiego (1872-1926), „Barda Czwartaków” Władysława Orkana (1875-1930), legionowego żołnierza zwiadu Stanisława Długosza (1891-1915), Bolesława Niemiry, Aleksandra Sygryca, Stanisława Szarskiego? W społeczeństwie zdominowanym, przynajmniej medialnie, przez skarlałe lub złamane charaktery, potrzeba jak nigdy literatury, która będzie wychowywać i inspirować ludzi Czynu. Nie słabeuszowskiej kultury, która fascynuje się własnym rozkładem, nie głosu duszy, która upaja się smrodem własnego gnicia, lecz literatury, która ponownie zwiąże zerwaną nić, łączącą współczesnych z minionymi generacjami. I zamieni tę nić w lont.

Adam Danek

* Chodzi o zaczerpniętą z pism Seneki sentencję „Ducunt fata volentem, nolentem trahunt” (łac. chcących losy prowadzą, niechętnych wloką), którą rewolucyjno-konserwatywny filozof Oswald Spengler (1880-1936) zamknął swe epokowe dzieło „Zmierzch Zachodu” (1918-1922). Kilka lat wcześniej od Spenglera użył jej do podsumowania swych rozważań inny rewolucyjny myśliciel – Lenin, w pracy „Oportunizm i krach II Międzynarodówki” (1916).