FALANGA

Oficjalny blog publicystyczny Falangi

Przeszukaj blog

czwartek, 17 grudnia 2009

Aleksander Rembowski jako konserwatywny jurysta

Prawica posiada w Polsce bogatą tradycję intelektualną, jednak w znacznej mierze zaniedbaną i często niedocenianą przez jej współczesnych adherentów. Gdy ci wolą kierować swą uwagę ku cudzoziemskim autorom i nurtom – niejednokrotnie pod wpływem środowiskowych mód – oryginalna spuścizna wielu rodzimych prawicowych myślicieli pozostaje w zapomnieniu, pogłębiającym się z upływem czasu.

Do szeregu zapoznanych dziś polskich zachowawców należy niewątpliwie dr Aleksander Rembowski (1847-1906), kierownik Biblioteki Ordynacji Krasińskich. Na tle życia umysłowego w Polsce popowstaniowej, dotkliwie wyjałowionego przez pozytywizm z jego postępowymi ideałami, ten wykształcony w Heidelbergu prawnik objawił się jako konserwatywny analityk prawa oraz idei i instytucji politycznych, wyróżniający się wnikliwością. Swe poglądy wykładał w pracach poświęconych znaczeniu poszczególnych instytucji, jak „O gminie, jej organizacji i stosunku do państwa” (1873) czy „Izby wyższe i arystokracja nowożytna” (1894), historii myśli politycznej, jak „Jan Ostroróg i jego memoriał o naprawie Rzeczypospolitej wobec historii prawa i nauki politycznej” (1884), a zwłaszcza historii ustroju Polski, jak „Konfederacja i rokosz. Porównanie stanowych konstytucji państw europejskich z ustrojem Rzeczypospolitej Polskiej” i „Przyczynek do dziejów konstytucyjnych Księstwa Warszawskiego. Studium historyczno-polityczne” (obie z 1896 r.). Niestety, po dziś dzień żadne z pism Rembowskiego nie doczekały się wznowienia. Niniejszy artykuł stanowi skromną próbę przypomnienia idei zawartych w dorobku prawicowego jurysty.

U podstaw filozofii politycznej warszawskiego zachowawcy leżała, mocno przezeń eksponowana, organiczna teoria państwa. Rembowski traktował państwo jako przenikniętą życiem całość o złożonej, nieprzypadkowej strukturze wewnętrznej, składającą się ze zróżnicowanych, nierównych sobie, lecz ściśle współzależnych (należałoby raczej powiedzieć: zrośniętych) części, z których każda, spełniając sobie właściwe funkcje, pozostaje niezbędna dla wszystkich pozostałych i dla bytu całości. Postrzegając państwo jako organizm, autor „Konfederacji i rokoszu” radykalnie odrzucał racjonalistyczną filozofię europejskiego „oświecenia”. Stosunek oświeceniowych intelektualistów do wspólnoty politycznej odznaczał się konstruktywizmem – przekonaniem, że ludzki rozum może dowolnie zmieniać istniejący ustrój państwowy lub zlikwidować go i zaprojektować zupełnie nowy, że tradycja nie powinna go w tym wcale ograniczać, a wręcz przeszkadza mu ona w dokonywaniu postępowych zmian na lepsze. Oświeceniowcy popierali tedy niekrępujące się tradycją (a zwykle ją zwalczające) rządy oświeconego absolutyzmu. Lubili porównywać państwo nie do organizmu, lecz do jego przeciwieństwa – mechanizmu, a zasady jego działania – do praw fizyki, wykorzystywanych przy budowie i przerabianiu państwa tak samo, jak każdej innej maszyny. Ich sposób myślenia, prowadzący do pochwały inżynierii społecznej, kontynuowali w XIX wieku pozytywiści; niektórzy z nich opisywali wręcz politykę jako „fizykę społeczną”. Rembowski stał na antypodach tych modernistycznych wyobrażeń. Zakładał, jak wszyscy prawdziwi konserwatyści, że do badania natury państw i społeczeństw należy stosować w pierwszym rzędzie nauki historyczne, a nie efekciarski żargon naśladujący nauki ścisłe. Podstawowy błąd racjonalistów-nowinkarzy dostrzegał w uznaniu społeczności za zbiór „jednostek” – niczym ze sobą niepowiązanych atomów. Państwo w ich opinii nie mogło wyrastać naturalnie ze społeczeństwa (bo nie miałoby z czego, skoro społeczeństwo nie istniało jako całościowa struktura). Mogli je więc uważać wyłącznie za konstrukcję – rzecz sztuczną, oddzielną od społeczności ludzkiej – co pozwalało przedstawiać je jako „maszynerię działającą ślepo lub mającą swe własne, absolutne zachcianki”. Powstanie państwa musiała więc, wedle ich rozumowania, poprzedzać decyzja ludzi-atomów o jego założeniu, powzięta drogą dobrowolnej umowy. Rok 1789 uzupełnił ukutą w ciemnym wieku „oświecenia” mechanistyczną i konstruktywistyczną koncepcję państwa o ideologię „umowy społecznej”. Warszawski zachowawca odrzucał ideowe podstawy Wielkiej Rewolucji Antyfrancuskiej – zarówno „wybujały indywidualizm”, jak i mrzonki „kontraktu społecznego, przyznające jednostce fikcyjny wpływ na powstawanie państwa”. Przeciwstawiał im odmienną teorię pochodzenia wspólnoty politycznej. Przy założeniu, iż państwo stanowi rezultat społecznej natury człowieka, jawiło się ono jako „organizm działający, istniejący i rozumujący za pośrednictwem ludzi”. Państwo wyrastało ze społeczeństwa, będącego z kolei owocem wspólnotowych skłonności wszystkich ludzi. Zwolennikom ideologii „umowy społecznej” i związanego z nią atomizmu, którzy bronili ich (co zachodzi i dzisiaj) jako sprawdzonych, użytecznych narzędzi walki z systemami ograniczającymi swobodę „jednostek”, Rembowski odpowiadał: „(…) jeżeli teorię kontraktu historycznie uzasadnić można jako reakcję przeciwko oświeconemu absolutyzmowi, a nadmierny indywidualizm jako reakcję przeciw przywilejom stanowym, to tak samo w teorii organicznej widnieje dążenie do usunięcia niedostatków nauki o kontrakcie społecznym i, choćby z tego jedynie względu, historycznej zasługi powyżej teorii odmówić nie można.”

Jak już wspomnieliśmy, autor „Konfederacji i rokoszu” nie uznawał monarchii realizujących w XVIII i XIX wieku model oświeconego absolutyzmu za odzwierciedlenie organicznej teorii państwa. Model ów sprowadzał się bowiem do odgórnego programowania wszystkich procesów zachodzących w łonie wspólnoty politycznej przez jedną instytucję, koncentrującą w sobie całość władzy państwowej. Rembowski oceniał taki system jako szkodliwy nawet przy założeniu, iż instytucja sterująca kieruje się dobrem wspólnoty – bo likwidujący organiczny charakter tej ostatniej. Choćby „(…) monarchizm oświecony dążył niewątpliwie do państwowego dobra i każda jego czynność i każda jego czynność, każde niemal tchnienie poświęcone było temu celowi”, to jednak i tak „w tej absolutnej budowie panował spokój cmentarny, swoboda obywatelska uleciała spośród rzeszy rekrutów i opodatkowanych, pozostawiając tylko nienawiść i waśń socjalną pragnącą złupić bezkarnie możnych i bogatych.” Społeczeństwo organiczne tworzyło jedność, lecz wewnętrznie zróżnicowaną na nierówne sobie części, z których każda odpowiadała za realizację poszczególnych funkcji, umożliwiających trwanie całości. Wzór ów najbardziej wyraziście urzeczywistnił się w społeczeństwie stanowym – historycznie wykształconym ustroju, ufundowanym z jednej strony na odrębności i samorządności poszczególnych warstw społecznych, z drugiej zaś na ich ścisłym wzajemnym związku. Oświecony absolutyzm kreował natomiast dokładne zaprzeczenie wzoru organicznego, gdyż znosił wewnętrzną hierarchię i zróżnicowanie tkanek społecznych, redukując je do jednorodnego, amorficznego „zbiorowiska poddanych”.

Z powyższych przyczyn warszawski zachowawca wysoko cenił polską Konstytucję 3 Maja i ustanowiony przez nią ustrój, w którym widział dobroczynne przeciwieństwo oświeconego absolutyzmu. Gdy oświecony absolutyzm ubijał społeczność w bezkształtną, egalitarną masę „jednostek”, co następnie innymi metodami kontynuowały prądy wyzwolone przez Wielką Rewolucję Antyfrancuską, pierwsza konstytucja Rzeczypospolitej, nie epatując „francuskimi hasłami wolności i równości, które we własnej ojczyźnie były zwiastunami socjalnej burzy i anarchicznego rozstroju, nie rozproszyła całego społeczeństwa na atomy, lecz zespoliła mieszczaństwo w organa samorządne, a reprezentantów ich stanu przyjęła na powrót w podwoje sejmowe”, a przy tym objęła „lud rolniczy, czyli włościan opieką rządu krajowego”. Konstytucja 3 Maja nie zniosła więc, ale odnowiła i przez to ożywiła ponownie tradycyjny, stanowy porządek społeczny, usuwając tylko jego wypaczenia narosłe w zbyt długim okresie – niezgodnej z ideą społeczeństwa organicznego – całkowitej dominacji jednego stanu nad pozostałymi. Odnowa przyszła (jak zawsze w społecznościach tradycyjnych) z góry, a nie (jak w rojeniach ideologów rewolucji) z dołu: konstytucja była „dziełem szlachty”, dążącej świadomie do włączenia w służbę dobru wspólnoty „niższych klas społeczeństwa, obudzenia tym sposobem wśród nich przywiązania do nowego porządku, dziełem mającym ocalić egzystencję polityczną Rzeczypospolitej”. Na jej mocy wszystkie stany zostały ponownie zintegrowane z ładem państwowym, tak, aby żaden z nich nie mógł być użyty do jego obalenia. Wbrew lewicowym interpretacjom historii Polski, Konstytucja 3 Maja była w swej istocie jednoznacznie antyrewolucyjna, była przebudzeniem „dawnego organizmu państwowego, usuwającym wszystkie błędy i wady, których owocem w ciągu XVII i XVIII w. było ogólne zwyrodnienie politycznego ustroju”. Odwrotny, rewolucyjny charakter miała powstała w tym samym roku konstytucja Francji, zrywająca „z instytucjami, pod których opieką naród francuski w ciągu wieków wzrastał i dojrzewał”; Rembowski nazywał ją oderwaną od historycznej tradycji „sztuczną konstrukcją” i „abstrakcyjną budową, wspartą na ogólnikowych postulatach etycznych”. Francuską konstytucję z 1791 r. należało odczytać jako zamierzony akt kontestacji istniejącego dotąd ładu prawno-państwowego. W przeciwieństwie do niej, polska Konstytucja 3 Maja, jakkolwiek przeniknięta „tymże samym duchem nowożytnego porządku państwowego i tymże samym pragnieniem stworzenia organizacji, która by nowym potrzebom zapewniła trwały rozwój i siłę”, urzeczywistniła „przeistoczenie dawnego państwa w nowożytne” poprzez „nierozerwalny sojusz przeszłości z przyszłością”, a nie przez wrogość drugiej do pierwszej.

Zupełnie inaczej oceniał autor „Konfederacji i rokoszu” konstytucję Księstwa Warszawskiego z 1807 r. Nie realizowała ona idei państwa organicznego, lecz oddała wspólnotę polityczną pod jednostronne, mechaniczne sterowanie aparatu administracyjnego, pozostawiając tylko dla pozoru tradycyjnym ciałom takim jak Sejm „piękne nazwisko władzy prawodawczej”. Rembowski podkreślał jednak, iż konstytucja ta nie wyrastała w żaden sposób z tradycji rodzimej, lecz została narzucona z zewnątrz, pozostając zinstytucjonalizowaną formą politycznego protektoratu napoleońskiej Francji – „jedynie wyrazem woli i przeświadczenia mocarza, który Księstwo powołał do bytu i utrzymywał swym potężnym wpływem”. Również kolejna konstytucja Polski, z roku 1815, pomimo zniszczenia francuskiego systemu międzynarodowo-politycznego, „nie nawiązywała bezpośrednio tradycji z sejmem wielkim, (…) naśladowała nowe konstytucje, których Francja jest kolebką”, popadając tym razem w skrajność liberalną w miejsce skrajności mechanistyczno-biurokratycznej.

Francuskie wpływy ustrojowe uważał warszawski zachowawca za szkodliwe, przynajmniej od chwili wybuchu Wielkiej Rewolucji Antyfrancuskiej. Jeżeli bowiem konserwatywny ład polityczny oznaczał syntezę porządku z poprawnie pojmowanymi zasadą władzy i wolnościami, to od 1789 r. we Francji nieustannie panował system „samowoli bądź to zgromadzeń prawodawczych, bądź władzy wykonawczej”, pozbawiony każdego z tych elementów, bo wyrosły na podłożu anarchicznego rewolucyjnego despotyzmu. W istocie, zarówno w „deklaracji praw człowieka, i w konstytucjach Napoleońskich nie było miejsca dla swobody indywidualnej. (…). Rozszalały terroryzm narodowych zgromadzeń lub bezduszność centralizacji administracyjnej trzymały w żelaznych okowach wolność obywatela; nic dziwnego więc, że z chwilą wypadku Napoleona wystąpiło na jaw pragnienie wyswobodzenia się spod uciążliwego jarzma oraz zapewnienia myślom, sumieniu i działaniom jednostki więcej niezawisłości i swobody, niż zapewniały rewolucyjne i Napoleońskie rządy (…).” Stan ów nie uległ jednak przeobrażeniu pomimo kolejnych zmian form rządu we Francji, łącznie ze zmianą na formę republikańską. Zasadnicza struktura państwa pozostała taka, jaką ukształtowała ją rewolucja, a przewrót republikański sprowadzał się do zastąpienia dawnego samowładztwa i omnipotencji Zgromadzenia Narodowego, Pierwszego Konsula czy „cesarza Francuzów” samowładztwem i omnipotencją demokratycznego parlamentu: „(…) rewolucje i przewroty wpłynęły na to, że organ prawodawczy uczuł się (…) zwierzchniczym spadkobiercą monarchizmu, a w przeświadczeniu, że on uosabia cały naród, zdradzał na każdym kroku zachcianki autokratyczne w wyższym stopniu niż napoleoński imperializm. Wobec parlamentu rzeczypospolitej nie mogło też być mowy o niezbędnej samoistności rządu. Podejrzliwość i zwierzchnicze zachcianki skłaniały parlament do nieustannego wdzierania się w głąb administracji i do ciągłego jej dezorganizowania. Wobec zaś takiego postępowania mogło się zdawać, że parlament chce być nie tylko organem prawodawczym, lecz i administracyjnym (…)”, choć na każdy kroku daje popisy „wzajemnej nienawiści, nieubłaganego zwalczania się i eksploatowania publicznego dobra w imię egoizmu” w wykonaniu zasiadających w nim partii politycznych. Rdzeniem ustroju Francji w okresie porewolucyjnym, ukrytym niezmiennie za wymieniającymi się okresowo fasadami form rządu, pozostawał w ocenie Rembowskiego brak wzajemnej niezależności organów realizujących ustawodawczą i wykonawczą funkcję władzy państwowej, podobnie, jak to miało miejsce w oświeconym absolutyzmie. Niezależność taka wpisywała się w ideę państwa organicznego i zarazem kładła fundament pod wolności członków wspólnoty politycznej. Jej brak stanowił zaprzeczenie tej idei i w prostej linii kontynuację oświeceniowej koncepcji państwa. W dodatku skupienie całej władzy prawodawczej w rękach jednego organu prowadziło do systematycznego eliminowania z prawa, degradowanego przez ów organ do roli narzędzia jego społeczno-politycznej inżynierii, konserwatywnych treści, do redukcji prawa do „chwilowych przepisów, zależnych od zmiennego kaprysu woli państwowej” wypranych całkowicie z „poczucia etycznego” – co chciałoby się określić mianem pozytywizmu prawniczego stosowanego.

Identyfikując źródła ujemnych przemian ustrojowych w Europie i poddając je krytyce, obok oświeceniowej koncepcji państwa autor „Konfederacji i rokoszu” wskazywał na doktryny demokratyczne. Polemizował z rozpowszechnianymi także i dzisiaj twierdzeniami, jakoby demokracja w jakikolwiek sposób wyrastała z przeszłości, istniała od czasów starożytnej Hellady. Wskazywał, iż w rzeczywistości powstała ona w opozycji do przeszłości, „po wielkiej rewolucji, niwecząc wszelkie dawne stosunki i wpływy, zaprowadziła jedną kardynalną zmianę: zastąpiła dawne stosunki i wpływy nowymi ilościowymi. Obecnie ilość wszędzie panuje i o czymkolwiek jest mowa, na pierwsze miejsce występuje cyfra ››pojedynków‹‹.” Prądy demokratyczne wypływały wprost z „nauki rewolucyjnej” z jej hasłami „oderwanej wolności i równości”. Uderzały w same podstawy organicznego ładu politycznego, bowiem żądały oddania najwyższej władzy w państwie ciału parlamentarnemu wyłanianemu nie w oparciu o porządek grup społecznych, stanów i innych naturalnych wspólnot, lecz wyłącznie o większość ujednoliconej masy wyborców, czyli, jak się wyrażał, „bydło wotujące”. Demokratyczni doktrynerzy kierowali się przekonaniem, że w świecie doczesnym da się stworzyć ustrój doskonały, o ile w życie zostanie wcielona idea politycznego egalitaryzmu, podnoszona przez nich „niby czcza abstrakcja” – i w tym celu należy zniszczyć istniejące dotychczas, historyczne tradycje ustrojowe. W ocenie Rembowskiego realizacja ich postulatów prowadziła w pierwszej kolejności do ruiny najważniejszej funkcji władzy państwowej – funkcji wykonawczej, w ładzie organicznym zastrzeżonej tradycyjnie dla monarchicznej głowy państwa.

Warszawski zachowawca odrzucał Monteskiuszowską teorię „o podziale władzy państwowej”, przekonując, że władza w państwie „musi być jednolita i że rozdział jest tylko formalny, spowodowany naturalną potrzebą podziału pracy” – podobnie jak w każdym organizmie żywym zachodzi zróżnicowanie funkcji pomiędzy jego częściami, choć zarazem jako całość działa on w sposób jednolity. Jaką pozycję zajmowała w tym kontekście głowa państwa? Rembowski zaliczał się do monarchistów, niemniej zaprzeczał, jakoby „władza monarchiczna” miała być „źródłem, z którego mogą począć żywot organa reprezentacyjne i wszelkie swobody indywidualne”. Organa państwowe przeznaczone do realizowania poszczególnych funkcji władzy – zwłaszcza funkcji prawodawstwa i reprezentacji politycznej – miały w jego ocenie genezę odrębną i niezależną od woli króla, podobnie, jak w organizmie żywym poszczególne organy nie powstawały drogą utworzenia ich przez centralny ośrodek, ale z drugiej strony tak samo, jak one, pozostawały z nim sprzężone i musiały z nim harmonijnie współpracować. Według autora „Konfederacji i rokoszu” w organicznym porządku politycznym monarcha „niepodzielnie” piastował jedynie „władzę wykonawczą”; jako na modelowy przykład myśliciel ten wskazywał na Konstytucję 3 Maja, czyniącą króla „sterownikiem rządu i naczelnym organem władzy wykonawczej”. Dodawał jednak, iż znaczenie monarchy na tym się nie wyczerpuje, gdyż ponadto władca „uosabia zwierzchnictwo polityczne, reprezentuje państwo na zewnątrz i wewnątrz”, w związku z czym „powinien być uważany za najwyższego strażnika i politycznego piastuna dobra publicznego w państwie”. Monarcha to najwyższy symbol państwa i jego jedności, a w społeczeństwach tradycyjnych symbole są źródłami siły, podstawami ładu. Należyte spełnianie sobie właściwej roli przez panującego, zwłaszcza w tym ostatnim zakresie, wymagało więc zachowania żywego związku pomiędzy nim a poddanymi – „serdecznego węzła łączącego naród z monarchą”. Rembowski pisał: „(…) to wysokie polityczne posłannictwo monarchizmu w państwach konstytucyjnych nabierało jeszcze więcej jednoczącej oraz dobroczynnej siły, jeżeli tytuł samoistności i niezawisłości władzy królewskiej nie opierał się wyłącznie na uprawnieniu historycznym, lecz na zasłudze politycznej, zdobywającej dla władcy serca całego narodu.” Utrzymanie żywej więzi monarchy z całością wspólnoty politycznej poprzez bezpośrednie, czynne realizowanie przezeń wykonawczej funkcji władzy państwowej (spełnianie nakazu troski o dobro wspólnoty) stanowiło jeden z ważnych elementów organiczności ustroju politycznego.

Warszawski zachowawca uznawał za konieczne w organicznym, hierarchicznym ładzie państwowym zachowanie ciał pośredniczących „między tronem a narodem”, które są jednocześnie „piastunem monarchicznych idei i strażnicą swobód narodowych”. Dlatego przekonywał o potrzebie istnienia organu „rzetelnie reprezentującego najważniejsze składowe państwa”, gdzie głos miałyby nie same tylko „interesy uprzywilejowanych warstw”, ale warstw wszystkich (tj. wszystkich, nierównych sobie, części organizmu) – gdzie „egoizm stanowy” (części) zostałby przezwyciężony na rzecz „dobra państwowego” (całości). Organ taki musiał w jego ocenie przybrać postać dwuizbową, o zróżnicowanych sposobach kształtowania składu izb. Izba niższa mogła pochodzić z wyborów, choć nie powszechnych – Rembowski przewidywał, iż wprowadzenie powszechnego prawa wyborczego, wbrew demagogicznym obietnicom demokratów, nie tylko nie przyczyni się do poprawy położenia warstw niższych, bo nie „złagodzi cierpień socjalnych”, ale wręcz je pogorszy, ponieważ nałoży na nie nowe obowiązki, jakim „ubogie masy” długo nie będą umiały sprostać. O ile izbie niższej przeznaczał funkcję reprezentacji politycznej narodu, o tyle izba wyższa reprezentować miała „interes państwa”, w związku z czym wyłanianie jej składu drogą wyboru byłoby nieuzasadnione; prowadziłoby wręcz do stopniowego zlania się izb w jeden organ, zdominowany przez pierwiastek niższy. Autor „Konfederacji i rokoszu” uzasadniał to następująco: „(…) instytucje są wytworem narodowego zwyczaju, niemniej wszakże oddziaływają i one ze swej strony na zwyczaj i labo go przeinaczają lub zachowują, albo go rozwijają lub stłumiają (…). (…) obie izby, uosabiające pierwiastki narodowe, realne i pozytywne, (winny się) opierać na zasadach najzupełniej odmiennych i od siebie niezależnych. Wybory zawierają tymczasem ukrytą groźbę dla systemu dwuizbowego w tym mianowicie, że jeśli nie są jedynie wspólną formą dla dwóch pierwiastków zupełnie odmiennych, stwarzają zazwyczaj jeden organ polityczny podzielony na dwie sekcje (…).” Dotyczyło to każdej procedury wyboru – także wyboru przez monarchę, tj. nominacji, dlatego myśliciel sprzeciwiał się wzorowanych na amerykańskich rozwiązaniach ustrojowych pomysłach wprowadzenia do izby wyższej królewskich nominatów. Odmienna jakościowo od niższej, izba wyższa powinna się początkowo składać z „arystokracji rzeczywistej”, z członków „warstw posiadających ożywionych tradycją wysługi politycznej”, a więc przede wszystkim ziemian, następnie zaś uzupełniać swój skład sama, przez kooptację. Proces kooptacji w historycznym rozwoju doprowadziłby zaś do wykształcenia z członków izby wyższej specyficznej „warstwy korporacyjnej”, poświęconej służbie dobru wspólnoty politycznej. Kooptacja wnosiłaby „dziedziczność moralną i zbiorową w miejsce dawnej fizycznej i indywidualnej”, tak, że „każdy z nowych parów” winien się „uważać za ogólnego dziedzica korporacji, która go mianowała, a nie za spadkobiercę krzesła po swoim poprzedniku”, uwalniając się od politycznego egoizmu i przywiązania do interesów partykularnych. Gdy „dziedziczenie osobiste zamieni się w korporacyjne, fizyczne zaś w duchowe”, trudniej się będzie spodziewać po członkach izby wyższej „wyzyskiwania prawodawstwa na rzecz własnego pożytku” czy kierowania się „egoizmem kastowo-rasowym”, skoro jej skład „rekrutowałby się nieustannie z łona samego narodu, i to ze wszystkich jego stopni hierarchicznych i klas społecznych”. Zdaniem Rembowskiego należało raczej przewidywać, iż gdy „nowe ciało arystokratyczne czerpałoby szlachetne żywioły z łona mas demokratycznych”, stałoby się „szczerą i pełną reprezentacją narodu”, złożoną z ludzi „przejętych duchem uosabiającym myśl państwową, kierujących krokami ludu i torujących mu drogę do postępowego rozwoju” – będących paternalistycznymi „opiekunami ludu”.

Aleksander Rembowski odszedł do Pana na progu XX wieku. Ewolucja państw zachodnich w tym stuleciu przebiegła dokładnie według zdiagnozowanych przezeń, ujemnych tendencji ustrojowych. Współczesny ustrój demoliberalny, stanowiący jej wytwór, realizuje mechanistyczny model państwa, którego korzenie tkwią w epoce „oświecenia”. W ustroju tym, opartym na ideologii demokratycznej (z jej skrajnym indywidualizmem oraz abstrakcyjnymi kategoriami rzekomej ogólnoludzkiej wolności i równości) dominuje jednostronnie parlament, zdeformowany przez rozdęte do granic powszechne prawo wyborcze i przez to niezdolny do wypełniania funkcji rzetelnej reprezentacji politycznej narodu. Demokratyczny parlament zawłaszcza dla siebie wszelkie funkcje władzy państwowej. Za fundament demokracji uchodzi zwłaszcza brak niezależności od parlamentu organów piastujących funkcję wykonawczą. Na tym tle, w erze całkowitego owładnięcia państwem przez „bydło wotujące”, rozważania prawno-polityczne warszawskiego jurysty wydają się wybitnie zasługiwać na wydobycie z niepamięci.

niedziela, 8 listopada 2009

Pod sztandarami Krzyża i Orła.

W twórczym tyglu ideowych inspiracji stojących u podstaw Falangi miesza się i łączy wiele różnorakich prądów: od narodowego radykalizmu po reakcyjny konserwatyzm, od mocarstwowej estetyki po idee państwa organicznego. Symbolicznym wyrazem tego "kulturowego imperializmu" i "integralnej prawicowości" są barwy naszej organizacji: biały symbol falangi na czerwono-czarno-czerwonej fladze nawiązującej do Falangi Hiszpańskiej. Oczywiście, warunkiem inkorporacji idei oraz podstawą ich integrowania jest istnienie zwornika będącego zarazem punktem odniesienia; tym niepodlegającym dyskusji clé de voûte jest dla nas rzymska wiara katolicka. Uniwersalizm kontrrewolucji wynika więc z uniwersalizmu Krzyża. Pragnienie obrony łacińskich podstaw Europy łączy się w jedną harmonijną całość z chęcią wywyższenia własnego narodu w służbie Panu.

Szacunek i przywiązanie do wiary i narodowych tradycji zwłaszcza dziś stają się (bez cienia przesady!) kwestią życia i śmierci, przetrwania lub całkowitej utraty tożsamości. Należy zdać sobie jednak sprawę, że tradycje, którymi żyje patriotyczna, wciąż malejąca część narodu, nie są owocem arbitralnych politycznych rozstrzygnięć, lecz skomplikowaną i delikatną materią, w której sentyment splata się z symbolem a pieśń z historią przodków. Doprawdy, nie śmielibyśmy nazywać się Polakami, dumnymi synami swej Ojczyzny, gdybyśmy nie rozumieli i nie podzielali tych wzruszeń, związanych przede wszystkim z II Rzeczypospolitą. Lekceważenie uczuć i przywiązania do konkretnych aspektów historii i dziedzictwa narodu w imię ideologii to droga już nawet nie lewicy, ale lewactwa. Podejmując dziedzictwo polskiego ruchu narodowego, nie widzimy powodu, by w imię nieaktualnych sporów politycznych popełniać taką niegodziwość jak plucie na tradycję piłsudczykowską. Tradycję, dodajmy, która przejawia się nie w jakiejkolwiek partii systemu mającego na celu prezerwację czerwonych gnid, lecz przede wszystkim w etosie polskiego żołnierza. Żołnierza, który pomimo ciągłego osłabiania polskiej obronności i morale przez czynniki polityczne wciąż odznacza się niesłychanym honorem i heroizmem, który wciąż potrafi się bić -czego dowód dał na spalonej słońcem irackiej pustyni, pod City Hall'em w Karbali.

Dzielenie narodu na linii endecy-piłsudczycy jest anachronizmem. Współcześnie nad legionowym orłem widnieje korona z Krzyżem, a gdy zagrożona będzie Ojczyzna, narodowcy i strzelcy znów pomaszerują ramię w ramię. W śpiewniku Falangi "Wymarsz Uderzenia" sąsiaduje z "Pierwszą Brygadą"."

Michał Prokopowicz

Żródła siły

Niepotrzebny jest już dzisiaj Prometeusz; to człowiek zasiada na Olimpie, który sam, dla swej chwały, wybudował. A jednak każdy, nawet średnio rozgarnięty obserwator spoglądając na Stary Kontynent niechybnie dostrzeże, iż pod fasadą ludzkiego samo-zachwytu kryje się cmentarna pustka, kompletne zgnuśnienie społeczeństw, rodzaj chronicznej impotencji duchowej, w której nie ma miejsca na prawdziwe, realne siły twórcze.

Ludzkość sięgnęła gwiazd. Żyjemy w epoce triumfu myśli technicznej człowieka, czasach dobrobytu niezanotowanego dotąd w historii ludzkości. O współczesnej nam, europejskiej jakości życia, żaden Europejczyk wiodący swój żywot w wiekach minionych nie śmiał nawet marzyć. Wielkie domy handlowe stały się pałacami orientalnego przepychu – przedmioty zbytku wystawia się wśród miękkiej wykładziny, bursztynowego światła, nieustającej muzyki. Elektryczność potrafi wydłużyć i rozciągnąć pojedynczą nutę w nieskończoność, a komputery mogą ją z harmonią układać warstwowo. Inżynieria genetyczna dotyka istoty ludzkiej fizyczności, nagina odwieczne prawa dziedziczenia, a nawet życia i śmierci – sfery zarezerwowanej dotąd dla bogów. Niepotrzebny jest już dzisiaj Prometeusz; to człowiek zasiada na Olimpie, który sam, dla swej chwały, wybudował. A jednak każdy, nawet średnio rozgarnięty obserwator spoglądając na Stary Kontynent niechybnie dostrzeże, iż pod fasadą ludzkiego samo-zachwytu kryje się cmentarna pustka, kompletne zgnuśnienie społeczeństw, rodzaj chronicznej impotencji duchowej, w której nie ma miejsca na prawdziwe, realne siły twórcze.

Każdy człowiek działa, a przynajmniej powinien działać według trzech głównych namiętności, skąd z kolei płyną daleko idące konsekwencje dla teorii kultury, historiozofii, systemu wartości etycznych, społecznych, itd. W szerokim zestawieniu będą to:
1) instynkt utrzymania się biologicznego poprzez zdobywanie i stwarzanie środków żywności – a zatem instynkt zaspakajania głodu.
2) instynkt rozrostu biologicznego poprzez zaspakajanie popędu płciowego. (Freud)
3) instynkt woli mocy, zdobywania potęgi. (Nietzsche, Croce, Bergson, Adler)
Gdy wnikliwiej przyjrzymy się temu zagadnieniu, odkryjemy, że wszystkie te pragnienia są trzema odsłonami jednej i tej samej namiętności widzianej z różnych stron. Niemożliwym jest, by pożądanie potęgi i mocy zaspokoić bez uprzedniego zdobycia pożywienia; popęd płciowy to nic innego jak podbój, który w dalszych swych fazach przemienia się w siły twórcze, na których opiera się cywilizacja. Widzimy zatem, że wszystkie te dążenia możemy nazwać jednym terminem, a jest nim: wola twórcza.

Historię kształtują ludy posiadające najsilniejszy potencjał, największy głód zaspokajania trzech głównych namiętności ludzkich, będących emanacją woli twórczej. Nie jest to tylko teoria - tak było i jest w istocie. Jesteśmy w stanie dokładnie wskazać moment wielkiego, historycznego przełomu, który ospałemu biegowi dziejów nadał nagle i niespodziewanie obłędnego wręcz tempa. Tą przełomową chwilą jest bezwątpienia zderzenie się dwóch indoeuropejskich, aryjskich kultur – starożytnej cywilizacji śródziemnomorskiej z wojowniczymi ludami przybyłymi w okresie Wędrówek Ludów ze Wschodu. Błędem jest poczytanie tego starcia za wydarzenie destrukcyjne, choć przecież w jego wyniku upadło Imperium Rzymskie. Tylko szersza perspektywa jest w stanie pokazać prawdziwy efekt tego spotkania dla dziejów świata. Upadek Rzymu był nieunikniony, gdyż Rzymianie pogrążyli się w gnuśnieniu i rozkładzie, a przecież powierzchnia ziemi nie jest muzeum do przechowywania okazów etnograficznych, zaś cywilizacje bez zdolności twórczych i sił życiowych upadają pod naporem innych; wciągane są w życie ludów silniejszych, które zużytkowują je jako materiał dla własnej siły twórczej.

Nowi przybysze dali Europie nie tylko wysokość swej postawy, oraz oczy w których euroazjatyckie nieba przez wieki składały swój lazur, lecz przede wszystkim siłę, która tchnęła nowe, pełniejsze życie w monumentalny, choć wówczas już osowiały i pozbawiony energii życiowej fundament grecko-rzymski. Czynnikiem cementującym, kluczowym dla europejskich przeobrażeń, które zmieniły losy świata, była w oczywisty sposób wiara w jednego Boga. To ona stanowiła główną płaszczyznę i punkt odniesienia całego dualistycznego układu, za pośrednictwem którego, jedna, najwyższa, okcydentalna kultura rozpoczęła nieposkromioną ekspansję.

Dualizm triumfującego porządku europejskiego polegał na podzieleniu dominium mundi między dwa ośrodki:
1) Papiestwo - ośrodek kapłańskiej władzy duchowej, sprawującej pieczę nad cementującym pierwiastkiem metafizycznym, źródłem jedności, będącym jednocześnie sensem istnienia, oraz rezerwuarem kultury.
2) Święte Cesarstwo – ośrodek władzy i ekspansji militarnej, rezerwuar naturalistycznych sił życiowych.
Podczas gdy dla ośrodka władzy duchowej ideałem człowieka jest gatunek stricte ewangeliczny, typ świętego, ascety, abnegata, tak narzędziami cesarza będącego dysponentem chrześcijańskich sił polityczno-militarnych, są królowie, hrabiowie, książęta i stan rycerski. Ideałem pionu naturalistycznego jest zatem rycerz, człowiek wolny, pragnący siły, dostojny, upajający się mocą, zdobywca zwrócony całkowicie ku życiu, kipiący gwałtownymi namiętnościami. Ktoś kto jest w stanie nie tylko obronić nową cywilizację, ale także rozszerzyć ją ogniem i mieczem na wszystkie znane krańce świata. Wola mocy, umiłowanie blasku ognistych łun czerwieniących się na nocnym niebie, szczęk oręża, chwała zdobywcy i wspólnie wzniesione kielichy po wygranej bitwie – tacy byli indoeuropejscy przybysze ze Wschodu. Tacy też pozostali po zaślubinach ze śródziemnomorską kulturą Imperium i jej Świętą Wiarą Katolicką.
Pomiędzy Papiestwem, a Świętym Cesarstwem dochodziło, rzecz jasna, do sporów, co jest przy takiej strukturze podziału całkowicie naturalne. Mechanizm obronny, którego celem była walka przeciwko siłom pogańskim i muzułmanom, jednak zadziałał, a nowa cywilizacja wywalczyła dla siebie nie tylko potrzebną do przetrwania, „ratzelowską” przestrzeń życiową, ale także stała się fundamentem przyszłej ekspansji, która ogarnęła niemalże cały świat.

Czas w historii świata jest jednak nieubłagany. Każde imperium miało swój początek, jak i koniec. Cywilizacje starzeją się, tak jak starzeje się człowiek, tracą siły życiowe i wolę twórczą – wreszcie umierają, zaś ich dorobek zostaje spożytkowany dla własnych celów przez ludy młode. Bogata i stara, niedołężna Europa XXI wieku posiada biednych, lecz młodych i energicznych sąsiadów. Nietrudno zatem przewidzieć jak zakończy się ten etap dziejów. Jako aktorzy epilogu mamy niewielkie pole manewru. Musimy pogodzić się z nieuchronnym biegiem wypadków i przyznać sami przed sobą, że w istocie jesteśmy tacy jak nasz Kontynent – mentalnie starzy i niedołężni – albo spróbować nieludzkim i być może beznadziejnym wysiłkiem zawrócić bieg dziejów. By wskrzesić trupa cywilizacji, potrzeba czegoś znacznie więcej, niż odpowiedniej polityki podatkowej, gospodarczej, czy reformatorskiego pakietu ustaw. Nie pomoże też sentymentalne wspominanie przeszłości, bo tej nie da się wskrzesić w innym niż tylko groteskowym kształcie. Gdy bandy pogan oddające hołd antywartościom, konsumpcjonizmowi, bożkom kapitału, ucztują na ruinach Cywilizacji pospołu z hordami imigrantów, którzy pragną na naszych trupach wybudować swój własny ład, potrzeba polityki t o t a l n e j, zmian, które dotkną każdego Europejczyka budząc w nim na nowo wolę walki, mocy, pogrążone w starczym śnie siły twórcze. Walka jest zwykłym stanem rodzaju ludzkiego, a z jej oczyszczającego ognia wyłania się brzask każdego nowego porządku.

Bartosz Bekier

Tradycjonalizm i geopolityka - myśl Konstantina Leontjewa

Konstantin Nikołajewicz Leontjew (1831-1891) był niewątpliwie najbardziej radykalnym konserwatystą w historii myśli rosyjskiej i jednym z najbardziej radykalnych reprezentantów konserwatyzmu w ogóle. Prof. Andrzej Walicki ochrzcił go mianem „integralnego reakcjonisty”. Skrajny konserwatyzm przenikał zarówno filozofię dziejów Leontjewa, jak jego filozofię kultury i koncepcje prawno-ustrojowe. Ujawniał się również w jego – mówiąc współczesnym językiem – myśli geopolitycznej, którą w niniejszym szkicu pragniemy przypomnieć, z uwagi na jej oryginalny charakter, a także rosnące zainteresowanie problematyką geopolityki jako takiej.
Leontjew wychodził w swoich rozważaniach od konstatacji, iż państwo rosyjskie pogrąża się w słabości i zaawansowanym rozkładzie wewnętrznym – co już, samo w sobie, świadczyło o oryginalności jego myśli, skoro w czasie, gdy wypowiadał swe przemyślenia, ogromna większość obserwatorów, zarówno życzliwych, jak i niechętnych, widziała w Rosji kraj u szczytu potęgi. Jako przyczynę tego stanu rzeczy wskazywał poddawanie się przemianom kulturowym mającym źródło w Europie Zachodniej. Nie hołdował przy tym upraszczającemu antyokcydentalizmowi, często spotykanemu u rosyjskich myślicieli. W przeciwieństwie do innych prawicowych nurtów intelektualnych, jak słowianofile w pierwszej połowie XIX wieku czy eurazjaci w XX wieku, nie uważał wszystkiego, co przychodzi z Zachodu za z definicji złe i wrogie rosyjskiej tradycji. Jako jeden z nielicznych rosyjskich konserwatystów nie krył zachwytu dla tradycyjnej, przednowoczesnej kultury zachodniej. Nie negował ponadto możliwości czerpania przez kulturę rodzimą wartościowych inspiracji od innych kręgów kulturowych. Natomiast bezkrytyczne naśladownictwo urządzeń i wzorów podpatrzonych na zewnątrz ujawniało w jego ocenie kryzys kultury ojczystej, utratę przez nią zdolności do samodzielnego rozwoju i, co za tym idzie, być może wchodzenie przez nią w fazę schyłkową. Tak też przedstawiała się jego diagnoza sytuacji w dziewiętnastowiecznej Rosji, usiłującej pospiesznie upodobnić się do państw zachodnioeuropejskich i zatracającej przez to swą wspólnotową tożsamość. Według Leontjewa tendencja ta niosła ze sobą niebezpieczeństwo, gdyż przeszczepiała na grunt rosyjski nie elementy tradycyjnej kultury Okcydentu, lecz sztuczne wymysły europejskich sił rewolucyjnych, w istocie swej kosmopolityczne, bo nie wyrosłe z żadnej kultury tradycyjnej, w tym również z zachodniej, a wręcz stanowiące jej zaprzeczenie. Myśliciel określał je pogardliwym mianem „postępu liberalno-egalitarnego”.
Okcydentalizm, a w rezultacie także wejście pod glajchszaltujący wpływ „postępu liberalno-egalitarnego”, przyszły do Rosji jako konsekwencje wyboru orientacji geopolitycznej przez twórcę rosyjskiej mocarstwowości, Piotra I, na przełomie XVII i XVIII wieku. Monarcha ten obrał zwrot na północ i zachód, decydując się oprzeć państwo rosyjskie o Morze Bałtyckie – zwrot ku Europie. Wybór wektora geopolitycznego znalazł najdobitniejszy wyraz w przeniesieniu przez Piotra stolicy na północno-zachodnie rubieże kraju. W jego planach Petersburg miał stać się (i rzeczywiście tak było) pomostem trwale wiążącym Rosję z Europą. Tego nowoczesnego miasta, wybudowanego od podstaw według racjonalistycznego projektu, nic nie łączyło z tradycyjną kulturą Rosji. Port wzniesiony przez imperatora nad bałtycką Zatoką Fińską otworzył państwo rosyjskie na penetrację przez obce wpływy kulturowe, zwłaszcza niemieckie i francuskie. Jako miasto portowe, nadmorskie, silnie związane z państwami basenu bałtyckiego, a za jego pośrednictwem z innymi krajami północnego wybrzeża Europy, Petersburg z konieczności musiał zyskać charakter nie rosyjski, lecz kosmopolityczny.* Sytuując w nim stolicę kraju, Piotr przesądził o dalszej drodze jego rozwoju. W krótkofalowej perspektywie przyniosła ona znaczny wzrost politycznej potęgi Rosji, lecz za cenę erozji rosyjskiej substancji kulturowej, która w dłuższym planie czasowym doprowadzi państwo do wewnętrznego rozprzężenia, a w rezultacie również do utraty siły zewnętrznej.
W ocenie Leontjewa możliwe było jeszcze zatrzymanie, lub przynajmniej radykalne spowolnienie, rozkładowych procesów prowadzących Rosję ku upadkowi. Wymagało to jednak odwrócenia dotychczasowej orientacji przestrzennej państwa carów. Rosyjski archaista postulował obrót geopolitycznego wektora Rosji, dotąd wymierzonego na północ i zachód, ku południu i wschodowi. Jak wektor północno-zachodni wskazywał Morze Bałtyckie, tak wektor południowo-wschodni wytyczał drogę na Morze Czarne i Morze Egejskie. Przenosząc swe centrum nad Morze Czarne – Pont starożytnych Greków – państwo rosyjskie zawróciłoby ze ścieżki niwelującej europeizacji. Dokonałoby powrotu do zapomnianych od czasów Piotra I źródeł rosyjskiej kultury – rewaloryzacji pozaeuropejskich czynników cywilizacyjnych: dziedzictwa Bizancjum oraz związków z Azją.
Bramą do obszaru zarówno bizantyjskiego, jak i azjatyckiego pozostawał, położony na przeciwległym brzegu Morza Czarnego, Konstantynopol – Stambuł – Carogród (Cargrad). Otwarcie bramy wymagało odebrania Turcji tej starożytnej metropolii. Oznaczałoby ono zarazem odzyskanie dla świata chrześcijańskiego siedziby najważniejszego, ekumenicznego patriarchatu prawosławnego. Tak przedstawiało się pierwsze dziejowe zadanie, jakie Leontjew stawiał Rosji. Pisał on: „Za zakrętem naszej drogi historycznej dostrzegam jasno cel: zielone ogrody, wielobarwne budowle i złoty krzyż Hagii Sophii nad pięknymi falami Bosforu. Nad jego brzegami będziemy mogli, nareszcie, zerwać z siebie tę europejską maskę, którą nałożyła na nasze oblicze żelazna ręka Piotra Wielkiego.” Odwojowany z rąk sułtanów Konstantynopol chciał Leontjew uczynić nowym centrum religijnym imperium carów. Jeżeli jednak miało ono zawrócić z dotychczasowego kierunku rozwoju geohistorycznego, centrum państwowe i polityczne nie mogło pozostać w nadmorskim, europejskim, niemiecko-sfrancuziałym Petersburgu. Myśliciel postulujący przebycie wstecz drogi „od Rusi do Rosji” proponował przesunięcie jej w stronę Morza Czarnego, z północy na południe, do serca dawnej Rusi, jej pierwszego ośrodka państwotwórczego – śródlądowego Kijowa. W rezultacie zeuropeizowane państwo Piotra I, usiłujące „dogonić Zachód” za cenę odrzucenia własnego dziedzictwa historycznego i kulturowego, przeistoczyłoby się w państwo wschodnie, eurazjatyckie, wyrastające z tradycji bizantyjskiej – lub też, jak wyrażał się sam Leontjew, „Rosję Petersburską” zastąpiłaby „Ruś Carogrodzka”.
Integralny reakcjonista stawiał dalej rosyjskim władcom za zadanie budowę związku państw reprezentujących wschodni pierwiastek cywilizacyjny, a zarazem zagrożonych ekspansją kulturowych czy politycznych wpływów zlaicyzowanej, modernistycznej Europy Zachodniej. Wśród jego przyszłych członków obok prawosławnych monarchii Rosji, Rumunii i Grecji wymieniał także monarchie azjatyckie – Turcję i Persję. Brakowało wśród nich, jak widać, państw słowiańskich. Leontjew nie przewidywał integracji z krajami słowiańskimi. Radykalnie różniło go to od zwolenników panslawizmu. W przeciwieństwie do panslawistów, postrzegających narody słowiańskie jako jeden lud i w związku z tym uznających ich polityczne zjednoczenia za dziejową konieczność, nie przypisywał cechom etnicznym żadnego wpływu na politykę, a w przedstawianym przez nich jako monolit świecie słowiańskim dostrzegał szereg samodzielnych kultur, które nie powinny ulec sztucznemu zmieszaniu. Swą wizję polityczną określał mianem „konfederacji wschodniej”, przeciwstawnej panslawistycznej „konfederacji słowiańskiej”. W panslawizmie widział naśladownictwo europejskich konstrukcji ideologicznych (pangermanizmu). Bronił idei wschodnich przeciw zachodnim nowinkom – odgórnej genezy władzy i prymatu państwa przeciw „suwerenności ludu” i prymatowi społeczeństwa. Tradycyjne zasady polityczne Orientu miały tworzyć ideowy fundament przewidywanego przezeń tworu geopolitycznego: „I tak będą dwie Rosje, splecione nierozerwalnie w osobie Władcy: Rosja – imperium z nową stolicą administracyjną (w Kijowie) oraz Rosja – głowa Wielkiego Związku Wschodniego z nową stolicą kulturalną nad Bosforem.” Związek Grecko-Słowiański, jak go niekiedy nazywał myśliciel, miał również stanowić sojusz monarchii Wschodu i Południa, zwrócony tarczą na północny zachód, przeciw Europie i jej liberalno-egalitarnemu ideałowi „federacyjnej republiki”.
Czy myśl Konstantina Leontjewa można odnieść do świata współczesnego? Rosyjski archaista przekonywał, że Rosja pozostaje bytem odrębnym kulturowo od Europy – wyrasta z osobnej, własnej tradycji, czego nie powinna się w żadnym razie wstydzić, lecz, przeciwnie, czerpać z niej żywotne siły. Nie powinna dążyć do zlania się z Europą, ani na poziomie kultury, ani geopolityki. Realizacja ideologicznie umotywowanych postulatów zawładnięcia krajami słowiańskimi mogłaby jej przynieść tylko szkodę – europeizację. Oznaczało to całkowite odwrócenie od Europy rosyjskich dążeń ekspansywnych, dla których naturalnym obszarem pozostawał, według Leontjewa, Wschód. Wszystkie te spostrzeżenia nie straciły do dziś na wartości. Począwszy od lat dziewięćdziesiątych, ideę powrotu Rosji z Zachodu na Wschód, jako sposobu na odzyskanie więzi z własną tradycją duchową oraz wewnętrzną konsolidację państwa, zaczęli rozwijać myśliciele tacy, jak geopolityk Wadim Cymburskij czy „hiperborejczycy nowej epoki” skupieni wokół pisma „Inacze” pod redakcją Wadima Sztiëpy.

Adam Danek

* Kosmopolityzm i sztuczność tej metropolii po mistrzowsku odmalował Adam Mickiewicz w „Dziadów części III ustępie”.

środa, 14 października 2009

Marsz Ateistów i Agnostyków w Krakowie - kontra

Krótka relacja z całego wydarzenia.

Obecnych było 16 osób z krakowskich środowisk narodowych i konserwatywnych (sama młodzież), w modlitwie przewodniczył nam x. Rafał Trytek. Już na miejscu zbiórki zostaliśmy spisani i przeszukani przez ośmiu policjantów, którzy niestety poza różańcami nie znaleźli u nas żadnej broni. Po otrzymaniu informacji, że lewactwo ominie okolice Kurii, spod kościoła OO. Franciszkanów ruszyliśmy pod pomnik Tadeusza Boya-[tfu!]Żeleńskiego. Na jeszcze pustym skwerku rozpoczęliśmy modlitwę różańcową. W kilka minut zaroiło się wokół nas od radiowozów, z których wylegli policjanci natychmiast otaczając nas silnym kordonem. Ustawili się twarzami do nas, więc zapewne ich intencją było bronienie ateuszy przed nami... Ci ostatni pojawili się po kilku minutach, w sile ok. 150 osób (w mediach oczywiście liczbę tę zawyżono ponad dwukrotnie, o nas nie wspominając ani słowem), niosąc transparenty o treści tak pociesznej, że tylko niebywałym wysiłkiem woli zachowaliśmy powagę stosowną do okoliczności. Większość bezbożników wydawała się bardziej zainteresowana nami niż przemówieniami światłych "wolnomyślicieli", których notabene kompletnie nie było słychać. Staliśmy zatem w strugach deszczu, w błysku fleszy i nieudolnie prowokowani przez lewaków (jeden taki śmieszny długowłosy próbował nam podawać dłoń "na znak pokoju", biedaczek nie skumał, że z tym posoborowym gestem utrafił jak kulą w płot), a słowa naszej modlitwy -niczym karabinowe pociski- przebijały tłum na wskroś. Ogień antyklerykalnej nienawiści szybko gasł pod naporem naszej presji oraz ulewnego deszczu, w wyniku czego po dwóch kwadransach powróciliśmy do punktu wyjścia -zostaliśmy sami na placyku. Dokończyliśmy odmawianą modlitwę i przemoczeni lecz w świetnych humorach rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

Bóg zapłać wszystkim, którzy stanęli naprzeciw czerwonej hałastry!

Michał Prokopowicz

wtorek, 29 września 2009

Wolnosć dla Tybetu

Rozmaitego autoramentu ruchy „alterglobalistów”, „obrońców praw człowieka”, pacyfistów itp. szafują hasłem „wolnego Tybetu”. Hasło to odznacza się chwytliwym brzmieniem, co ułatwia jego propagowanie. Problem pojawia się, gdy przychodzi wyjaśnić jego treść. Wszystkie te ruchy polityczne (nierzadko wolące dla niepoznaki nazywać się „ruchami społecznymi”) występują przeciw narzuconej Tybetowi obcej władzy – przeciw krwawej okupacji tego samodzielnego niegdyś państwa przez komunistyczną Chińską Republikę Ludową. Lecz co postulują w jej miejsce? Domagają się zaprowadzenia w Tybecie reżimu demokratycznego, prawodawstwa opartego na ideologicznych pryncypiach liberalizmu i „praw człowieka” oraz transplantacji do tego położonego w azjatyckim interiorze kraju reszty kluczowych elementów tego, co można najkrócej określić mianem modelu zachodniego. Realizacja ich postulatów oznaczałaby przeto poddanie historycznej i duchowej tożsamości wspólnotowej Tybetu glajchszaltującemu oddziaływaniu sztucznej, wykorzenionej pseudo-cywilizacji, jaką świat atlantycki wstrzykuje innym kręgom kulturowym w charakterze środka korodującego. Powstanie takiego „wolnego Tybetu” prowadziłoby do analogicznych konsekwencji, co okupacja i inkorporacja Tybetu przez modernistyczne, zokcydentalizowane i coraz bardziej skosmopolityzowane Chiny.
Tybet ma zaś czego bronić, gdy idzie o jego swoistość. Wyraźną odrębność od innych tego państwa, przyległego do najwyższych gór Ziemi, dostrzegali nawet najzagorzalsi rzecznicy okcydentalizmu. Należący do nich polski historiozof prof. Feliks Koneczny (1862-1949) uznawał Tybet za ojczyznę osobnej cywilizacji. Nie zaliczał przy tym cywilizacji tybetańskiej do przeżytków przeszłości, ale do cywilizacji żywych. Jeszcze do niedawna Tybet pozostawał jedną z największych na świecie ostoi przednowożytnego porządku społeczno-politycznego, opartego na sakralności norm i instytucji organizujących życie zbiorowe. Trwanie tradycyjnego ładu związane było z górskim charakterem państwa. Prof. Aleksandr Dugin (ur. 1962), rosyjski geopolityk i przedstawiciel tradycjonalizmu integralnego, w eseju „Od geografii sakralnej do geopolityki” akcentuje istnienie takiego związku w dziejach świata: „Góry i cywilizacje gór najczęściej reprezentują archaiczność, fragmentaryczność. Tereny górskie nie tylko nie są źródłem ekspansji; przeciwnie, tu skupione są ofiary geopolitycznej ekspansji innych tellurokratycznych sił. Żadne imperium nie ma swego centrum w regionach górskich. Stąd tak często powtarzany motyw świętej geografii: ››góry zaludnione są przez demony‹‹. Z drugiej strony, idea zachowania na górach pozostałości starożytnych ras i cywilizacji widnieje w fakcie, że właśnie na górach umieszczone są święte centra tradycji. Można nawet powiedzieć, że w tellurokracjach woda koresponduje z pewną siłą duchową.” Góry zawsze odgrywały rolę siedzib centrów duchowych, a także przetrwalnikowych enklaw tradycyjnego wzorca cywilizacyjnego. Możemy to zresztą po dziś dzień obserwować na przykładzie państw usytuowanych w obrębie masywu Himalajów: Bhutanu (Królestwa Smoka) bądź istniejącego do 2008 r. Królestwa Mustang (anektowanego przez republikę Nepalu) – pod względem kulturowym i społecznym być może najbardziej zachowawczych krajów na Ziemi. Największą z himalajskich społeczności tradycyjnych stanowił jednak bez wątpienia Tybet, gdzie do połowy XX wieku istniało państwo teokratyczne, hieratyczne, a nawet, chciałoby się rzec, monastyczne – biegunowe przeciwieństwo wizji propagowanej przez politycznych bojowników o „wolny Tybet”. Prawdziwe wyzwolenie Tybetu musiałoby przyjąć postać powrotu, a nie liberalno-demokratycznego postępu, który w stosunku do postępu komunistycznego niesionego przez Chiny nie stanowi dla Tybetańczyków jakościowej alternatywy.
To znamienne, że w historii kultur tradycyjnych centrum duchowe, przechowujące depozyt Tradycji, często usytuowane było „za górami” (ultra montes), jak w najbardziej znanym przypadku europejskiej Christianitas, dla której Stolica Apostolska leżała za łańcuchem Alp – najwyższych gór Europy. Góry tworzyły barierę, oddzielającą od siebie przestrzenne sfery sacrum i profanum. Dotarcie do centrum duchowego wymagało przejścia przeprawy przez góry. W jej trakcie podróżny (czy raczej – pielgrzym) wznosił się bliżej nieba, tzn. wchodził na wyższy poziom rzeczywistości duchowej. By dostać się do centrum, musiał przełamać cielesną słabość. Wspinaczka stanowiła figurę wewnętrznego doskonalenia i puryfikacji, koniecznej dla przygotowania się do spotkania z Prawdą, czekającą w centrum duchowym. Góry chroniły więc zarazem centrum przed skażeniem przez chaotyczne żywioły tego świata – i zza gór Tradycja mogła powrócić, jeżeli została zatracona przez mieszkańców ziem poza górami, np. hiszpańscy karliści z Nawarry (prawdopodobnie najbardziej tradycjonalistyczny ruch polityczny w epoce nowoczesnej) oczekiwali powrotu „królów zza gór” – prawowitych władców Hiszpanii, którzy odbudują dawny, zgodny z wolą Bożą ład polityczny.
Czy górska kraina Tybetu, niegdyś potężne centrum duchowe Wschodu, może w przyszłości odegrać rolę ostoi, z której – zza gór – tradycyjna cywilizacja wróci do Chin, gdzie została brutalnie wytępiona przez rewolucję komunistyczną? Aleksandr Dugin myli się, uznając cywilizacje gór za niezdolne do ekspansji. Odmienne stanowisko zajął w tej kwestii Georg Wilhelm Friedrich Hegel, uważany przez niektórych badaczy za ojca geozofii jako dziedziny wiedzy zajmującej się wpływem uwarunkowań geograficznych na powstawanie i rozwój poszczególnych cywilizacji. W „Wykładach z filozofii dziejów” opisał on rolę, jaką odgrywa w tych procesach „zwarta, indyferentna spiżowa wyżyna, nie poddająca się wpływom i w sobie zamknięta, lecz zdolna do wysyłania bodźców na zewnątrz”. Opis ten doskonale pasuje do Wyżyny Tybetańskiej. W przeszłości Tybet dowiódł zdolności nie tylko do wysyłania bodźców, ale wręcz do prowadzenia polityki imperialnej, okupując w IX wieku część Indii (na ich północnym wschodzie) oraz wielką część Chin (na ich północnym i południowym zachodzie) i zarazem za pomocą systemu sojuszów utrzymując strefę wpływów sięgającą daleko na północ, aż po państwo Kirgizów na Nizinie Zachodnio-Syberyjskiej. Historyczne wektory ekspansji cywilizacji tybetańskiej zwrócone były tedy na wschód (przeciw cywilizacji chińskiej) i północ (przeciw kulturom stepowym). Czy wspomniany wcześniej powrót Tybetu miałby też oznaczać jego ponowne wejście w historyczne koleiny ekspansji? Wektor wschodni, rzecz jasna, nie jest realnością – Tybet nie dysponuje i zapewne jeszcze długo nie będzie dysponować żadnymi środkami, za których pomocą mógłby czynnie wpłynąć na prowadzoną w stosunku do niego politykę Chińskiej Republiki Ludowej. Długofalowy stosunek Tybetańczyków do ChRL powinien przyjąć charakter nie ofensywy, a defensywy – orientacji na maksymalne zamknięcie się społeczności w sobie dla obrony własnego dziedzictwa kulturowego przed rozkładowym wpływem zokcydentalizowanych Chin; strategia taka posiada zresztą niejako naturalną podstawę w fakcie, iż cywilizacja chińska i cywilizacja tybetańska zawsze pozostawały odrębnymi bytami. Doświadczenie najnowszej historii pokazuje, że świadome wzmacnianie hermetyczności wspólnoty potrafi zapewnić jej ocalenie nawet w warunkach bezwzględnej polityki obliczonej na jej unicestwienie. Strategia ta pozwoliła pewnym tradycyjnym kulturom przetrwać w totalitarnej rzeczywistości Związku Sowieckiego. Co znamienne, także ten przypadek dotyczy Duginowskiej cywilizacji gór – górskich plemion Kaukazu. Górskie szczyty wydają się najbardziej sprzyjającym miejscem dla heroizmu trwania.
Jeśli natomiast chodzi o wektor północny, wskazuje on Tybetańczykom potencjalnego sprzymierzeńca – rzecz nieoczekiwana w warunkach stwarzanych przez komunistyczne państwo chińskie. Paradoksalnie, sprzymierzeńcem tym są dawni przeciwnicy Tybetu w imperialnej epoce IX wieku – Ujgurzy, zamieszkujący dziś północno-zachodnie rubieże ChRL. Oba ludy wiąże wspólnota losu: zarówno Tybetańczycy, jak i Ujgurzy pozostają ofiarami podboju Chińskiej Republiki Ludowej, eksterminacji, wynaradawiania, niszczenia z rozmysłem ich kultur przez chińskich komunistów. Jeśli wierzyć konserwatywnemu juryście i geopolitykowi prof. Carlowi Schmittowi (1888-1985), łączy je zatem więź najsilniejsza – wspólnota wroga. Podobnie jak Tybetańczycy, Ujgurzy posiadają bogatą tradycję, zupełnie odrębną od chińskiej – są spadkobiercami imperiów Wielkiego Stepu – i, podobnie jak oni, w odległej przeszłości stworzyli azjatyckie mocarstwo: w IX wieku państwo Ujgurów obejmowało wielki obszar od Niziny Mandżurskiej na wschodzie po Kotlinę Dżungarską i góry Tienszan na zachodzie oraz od Sajanów na północy po środkowy bieg Rzeki Żółtej na południu. Permanentne zagrożenie ze strony ChRL stwarza potrzebę zawiązania (z konieczności nieformalnego, lecz możliwie efektywnego) tybetańsko-ujgurskiego sojuszu zwróconego przeciw inwazji skosmopolityzowanej chińszczyzny. Prawdopodobnie będzie on musiał rozwinąć się przede wszystkim na płaszczyźnie kulturowej, a w dalszych etapach rozwoju wykorzystywać płaszczyznę kulturową jako kamuflaż dla ewentualnych działań na płaszczyźnie politycznej. Optymalny przebieg wydarzeń polegałby na sukcesywnym narastaniu wewnątrz komunistycznego państwa chińskiego polaryzacji na osi wschód-zachód, pomiędzy „zacofanymi” (mówiąc przesiąkniętym progresizmem językiem nowoczesności), względnie tradycyjnymi (wciąż) „kresami zachodnimi” (Tybetańczycy, Ujgurzy) a wschodnim wybrzeżem z jego skrajnie modernistycznymi i kosmopolitycznymi metropoliami jak Pekin, Szanghaj czy Hongkong. Aż do chwili – odległej od dnia dzisiejszego – gdy w innych, zmienionych warunkach na arenie międzynarodowej pojawi się szansa na pęknięcia w granicach tego sztucznego tworu krwawego towarzysza Mao.

Adam Danek

poniedziałek, 7 września 2009

Konserwatysta w lupanarze

Istotą prawicy, jej filozoficznym i ideowo-politycznym rdzeniem, jest konserwatyzm. Umacniana i pogłębiana, tożsamość prawicowa musi ewoluować w kierunku konserwatyzmu w jego postaci integralnej. Konsekwentny rozwój intelektualny człowieka (właściwie pojętej) prawicy powinien tedy prowadzić go na pozycje określane często mianem radykalnego konserwatyzmu. Jednocześnie przyjmowana przezeń praktyczna postawa polityczna nie może pozostawać oderwana od tożsamości ideowej, tzn. musi sensownie wynikać z integralnie konserwatywnej podstawy intelektualnej. Wyłącznie wtedy prawicowość jako system idei, symboli oraz postaw wykazuje spójność i staje się realną jakością. Konserwatysta integralny (czyli, innymi słowy, prawicowiec konsekwentny) nie mógłby akceptować demokracji, liberalnej ani innej, bez popadania w sprzeczność z konstytutywnym dla własnej tożsamości politycznej korpusem idei. Rodzi to zasadnicze wątpliwości co do wiarygodności osób, które artykułują zainteresowanie integralnym konserwatyzmem lub podają się za konserwatystów integralnych, a jednocześnie:
- wykazują daleko idące zaabsorbowanie bieżącym życiem politycznym reżimu demoliberalnego;
- publicznie wspierają wybrane stronnictwa przeciw innym w ich partyjnej polityce, prowadzonej w ramach kartelu* parlamentarnych ugrupowań, faktycznie spełniając rolę politycznych żurnalistów bądź agitatorów;
- wstępują bezpośrednio do kartelowych partii politycznych z nastawieniem na działalność i karierę w ich strukturach.
Przedmiot naszej uwagi ogranicza się w praktyce do dwóch pierwszych z wymienionych przypadków, ponieważ utrzymanie wewnętrznej więzi z ideami konserwatyzmu integralnego przez osobę zdecydowaną na długofalową aktywność w kartelowym życiu partyjnym nie wydaje się realne, ani na poziomie psychologicznym, ani na żadnym innym. Ad rem. Konserwatysta traci tylko czas, trwoniąc go na sporządzanie drobiazgowych publicystycznych opisów kłótni i pyskówek pomiędzy frakcjami demokratycznej klasy politycznej oraz bezprzedmiotowych rozprawek mających wyjaśniać, co z nich wynika – gdyż dla niego nic z nich nie wynika. Beneficjenci kartelu, dla potrzeb utrzymania się w nim, udają wzajemną walkę, pozorowaną przez ich aparaty propagandowe. Poza tym jednak w ich wspólnym, egzystencjalnym interesie leży utrzymanie systemu politycznego, który podtrzymuje kartel, żywi go i zapewnia mu pozycję władczą. Tym samym konserwatysta integralny dostrzega, iż poszczególne frakcje kartelu są niezróżnicowanymi co do istoty cząstkami tego samego fundamentalnego zła, jakie stanowią reżim demoliberalny i koegzystująca z nim klasa polityczna. By dezyderaty integralnego konserwatyzmu dotyczące państwa i społeczeństwa mogły się urzeczywistnić, te ostatnie muszą ulec całkowitej erozji – bądź zostać zlikwidowane.
Z tej konsekwencji stanięcia na pozycjach radykalnego konserwatyzmu początek biorą dwie ścieżki, jakie obrać może konserwatysta integralny. Jeżeli demoliberalizm ulega erozji, zamiast roztrząsać jego brudną fizjologię, powinien on wznieść się duchowo wysoko ponad bulgocącą powierzchnię demoliberalnego bagna (a nie nurkować w nim) – poświęcić się odpominaniu, gromadzeniu i porządkowaniu wiedzy o Tradycji oraz zakorzenionym w niej ładzie społeczno-politycznym, w oczekiwaniu na moment, kiedy będzie można podjąć próby jego restauracji. Jeżeli natomiast demoliberalizm ma zostać zlikwidowany, konserwatysta integralny powinien prowadzić jego analizę w ściśle określonym celu: identyfikacji i opisu słabych punktów reżimu, które mogą być wykorzystane do jego zniszczenia.
Czym właściwie kieruje się konserwatysta, który para się zwykłą bieżącą dziennikarką polityczną? Jeśli złudzeniem, że jakakolwiek część demokratycznej klasy politycznej przejmie się jego pisaniną – i dlatego produkuje relacje z partyjnych spędów i nasiadówek czy glosy i egzegezy do faktu, iż jakiś demoliberalny politykier coś powiedział do kamery, albo rozwodzi się o kuluarowych intryżkach i międzypartyjnych świństewkach, o szczegółach aktualnej tury rozdawnictwa stołków i posad – to się myli. Niechybnie osiągnie za to inny efekt: wystawienie na śmieszność idei integralnego konserwatyzmu oraz ich kompromitację. Albowiem werbalny konserwatysta integralny, który zniża się do przekonywania „elektoratu”, by ten lubił jakąś demoliberalną partię, a nie lubił innej, okazuje się pospolitym krzykaczem wiecowym. Mniemany przeciwnik demokracji redukuje się wówczas do roli modelowego elementu „społeczeństwa obywatelskiego” (albo innej „demokracji deliberatywnej”), jakim jest medialny „komentator polityczny”. Lub też (trzeba obiektywnie uwzględnić i taką możliwość) demaskuje się jako pozer, co dla przechwałki obnosi się z „oryginalnymi” i „kontrowersyjnymi” poglądami, lecz pod względem stylu myślenia należy bez reszty do (pół)światka demoliberalnej pipi-prawicy.
Rekapitulując, jedynym powodem, by konserwatysta integralny zajmował się demoliberalnym życiem politycznym, pozostaje wola zakończenia tego ostatniego. W przeciwnym wypadku powinien wznieść się ponad jego zakisły, mętny nurt, a skoncentrować swe wysiłki na tworzeniu centrów-strażnic wiedzy tradycyjnej. Wówczas do systematycznego przyglądania się populacji groteskowych, zdegenerowanych gnomów, tworzącej demokratyczną klasę polityczną, skłaniać mogłaby go już chyba wyłącznie naukowa ciekawość zoologa (ściślej zaś – parazytologa). Tak czy owak, musi wyjść z lupanaru demokracji jedną ze wspomnianych ścieżek. Tertium non datur.

Adam Danek

* Pojęciem kartelu partyjnego posługujemy się w oparciu o przedstawioną w latach siedemdziesiątych charakterystykę procesu kartelizacji partii, autorstwa politologów Richarda Katza i Petera Maira.

"Requiem dla Warszawy" - FALANGA w hołdzie walczącym i poległym w Powstaniu Warszawskim

środa, 26 sierpnia 2009

Duchowość bazyleańska

Dziewiętnastowieczny badacz religii Heinrich Graetz zwrócił uwagę na zjawisko, które określił jako „bazyleomorfizm”. Nazwą tą opatrywał typ religijności, skupiający się w sposób szczególny na jednym aspekcie natury Boga – na Jego królewskości (od gr. basileus – „król”, morphē – „kształt”). Zjawisko to, choć oznaczone przez uczonego nieco cudaczną nazwą, znane jest dobrze nam wszystkim. Bogactwo jego przejawów w czasie i przestrzeni pozwala wręcz ujmować je jako osobną gałąź duchowości. Na potrzeby niniejszego krótkiego wyjaśnienia nazwiemy tę gałąź umownie duchowością bazyleańską.

Duchowość bazyleańska polega na kontemplowaniu i adorowaniu Boga jako Wiecznego Monarchy, władcy wszelkiego stworzenia, na przeżywaniu prawdy, iż Osoba Boska emanuje Swą królewską godnością na cały widzialny i niewidzialny wszechświat. Oczywiście, Bóg posiada nad stworzonym przez Siebie uniwersum władzę przekraczającą zdolność pojmowania człowieka, władzę, jaką nad swoimi ziemiami i poddanymi nigdy nie miał i nie będzie miał żaden ludzki panujący. Jednak symbole, figury i pojęcia związane z ziemską instytucją monarchii okazują się pomocne ułomnemu ludzkiemu duchowi w zbliżeniu się do nie pojmowalnej tajemnicy Boga i przylgnięciu do niej. Monarchiczny archetyp staje się brama, wiodącą duszę człowieka do zachwycenia się Bożym majestatem i wywyższeniem. Zarazem pozwala sobie lepiej uzmysłowić istotę religii, tkwiącą w pełnieniu powinności wobec Boga – w służbie Wiecznemu Monarsze.

Droga duchowości bazyleańskiej w pewnym sensie polega na przemierzaniu przez duszę hierarchicznej drabiny bytów w odwrotnym kierunku. W rzeczywistości bowiem nie człowiek czerpie obraz Boga od ziemskich władców, ale ziemscy władcy otrzymują od Niego swe władztwo. Ciąży na nich obowiązek stawania się, na miarę ograniczonych ludzkich możliwości, obrazem Boga (imago Dei) dla własnych poddanych – nędznym ziemskim odblaskiem Jego mądrości, sprawiedliwości i miłosierdzia. Dobry panujący świadomie czyni z siebie pomost pomiędzy poddanymi a Bogiem, kędy mogą oni przechodzić z padołu utrapień ku Temu, który jest Królem królów i Panem panów. Nie przez przypadek król starożytnego Rzymu (rex) w czasach poprzedzających republikę nosił tytuł pontifex – budowniczego mostów.

Wspomniany na początku H. Graetz swoją uwagę o „bazyleomorfizmie” sformułował w odniesieniu do religii żydowskiej. Na gruncie judaizmu rozwinęła się bogato osobna, monarchiczna gałąź mistyki – mistyka Tronu (merkawa). Zasadzała się ona na kontemplowaniu hierarchicznego, kunsztownego ładu wszechświata, tworzącego kosmiczny tron, na którym zasiada Bóg. Oczywiście, duchowość bazyleańska obficie rozkwitała w łonie ortodoksji chrześcijańskiej. Jej popularność w obrządku wschodnim poświadcza choćby wspaniała tradycyjna ikonografia, przedstawiająca Pana Jezusa jako króla wszechświata (Kosmokrator) lub władcę wszech stworzenia (Pantokrator). Miała ona swoje odpowiedniki w obrządku zachodnim; kto widział na przykład przechowywany w Gandawie „Ołtarz Baranka Mistycznego” (1432) pędzla Jana van Eycka, temu trudno byłoby znaleźć lepsze uzmysłowienie królewskości Boga i niedoścignionego wzoru, jaki stwarza ona dla koronowanych głów tego świata. Śladów duchowości bazyleańskiej nie brakuje i w historii polskiego Kościoła lokalnego; dość wspomnieć, że jeden z najstarszych utworów sakralnych w języku staropolskim, powstały w XVI wieku, nosi znamienny tytuł „Pieśń Wiecznemu monarsze”.

Duchowość bazyleańska sprowadza się w gruncie rzeczy do kontemplacji jakże prostego faktu – że wszechświat jest monarchią, rządzoną przez Króla (którego święto w tradycyjnym katolickim kalendarzu liturgicznym przypada na ostatnią niedzielę października), zaś monarchia jest obiektywnym stanem wszechświata. Duchowość bazyleańska ma więc charakter monarchistyczny, jest monarchizmem duszy. Tym samym sprawia wrażenie czegoś będącego bardzo nie na czasie w epoce, gdy nowocześni, posoborowi teolodzy bredzą o „człowieku jako partnerze Boga”, a chęć uwspółcześnienia języka ewangelizacji wyradza się w groteskowe próby przedstawiania Chrystusa jako „młodzieżowego” kumpla.

Adam Danek

wtorek, 25 sierpnia 2009

Degeneracja

Połajanka.
Na początek, w roli marchewki,
małopolscy falangiści na Cmentarzu Salwatorskim, czyli
Von Thronstahl - Vorwärts:



A teraz kij:

Degeneracja


Symptomem współczesnego świata jest masowy i lawinowy upadek obyczajów. Masowy i lawinowy, ponieważ objawia się w szerokiej skali i trudno dać mu odpór. Jego podstawowym przejawem jest zanik form, rozmywanie się ich ostrości. Coraz mniej szanuje się udoskanalane przez wieki konwencje, ignoruje się hierarchię, przeciwstawia autorytetom. Nic już nie jest takie, jakie powinno być, w swoim dążącym do doskonałości - czystości i ostrości - wydaniu. Miast tego wokół nas widzimy brud, relatywizm, elastyczność. Można by pomyśleć, że wszelka stałość zniknęła z tego świata. Neguje się bowiem, po kolei, nawet najjaśniejsze oczywistości. Teraz przez ten proces przechodzi sfera kulturowa i społeczna. Wartości takie jak wolność, przeradzają się w swoją karykaturę.
Oczywistym więc wydaje się, że ktoś musi się temu przeciwstawić. Reakcja na tę chorobę musi być zdrowa, musi polegać na przywróceniu równowagi w organizmie. Wszelkie przyczyny i przejawy choroby trzeba koniecznie przepędzić! Tylko kto się tym zajmie? Jednostkowy opór, świecenie własnym przykładem, może nic nie dać. Masa wciąż ma jednak przewagę na człowiekiem... a każda społeczność ma to do siebie, że jest organizmem grupowym. Składa się z pewnej liczby osobnych bytów, pod pewnymi względami do siebie jednak podobnych. Ich zachowanie więc się uśrednia, następuje spadek indywidualności - kosztem zbiorowości. Totalna suwerenność, odrębność jednostki jest niemożliwa - i niepożądana. Człowieka nie można wyrywać z przyrodzonego środowiska. Oczywiście, nie chodzi tu o wyjątki od tej zasady - przykładowo pustelników. Oni przecież potrafią niejednokrotnie mieć na społeczność wpływ odwrotnie proporcjonalny w stosunku do ich związków z nim.

Pozostało nas niewielu, naznaczonych odmiennością...

"My" również jesteśmy pewnego rodzaju zbiorowością, zbiorowością szczególną. Ale przed przejściem do zastanawiania się nad "nami" proponuję najpierw określić, kto się do nas zalicza. To pomoże określić, o co nam chodzi i co nas trapi. Ludzie o prawicowym poglądzie na świat - a więc szukający ładu, czystości i dążący do wyższego, uświęconego dobra. Wykazujemy przy tym zauważalną radykalizację tych postaw. Pragniemy jak najwyższego podniesienia ich temperatury, trwania w ich gorącu - zgodnie z biblijnym nakazem Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust (Ap 3, 15-16). Jest to coś, co odróżnia nas od zletniałych, obojętnych mas i zimnych, skostniałych cyników. Jesteśmy inni od tłumu, wyrastamy ponad-poza niego. Mamy tego świadomość. Jest to jakby nasze piętno, poczucie misji, konieczność jakiejkolwiek formy oporu, choćby do własnego zatracenia. Nie możemy wyżyć spokojnie, bez reakcji na obecne nieprawości w obecnym systemie (kulturowym, społecznym, politycznym, religijnym). Gdzieś w środku wciąż rozlega się wołanie o powrót do pionu, trwa sen o "starych, dobrych czasach".
Ten gorąc serca jest właściwy jednak nie tylko nam. Oprócz nas - którzy to sami siebie uznajemy za tych prawych, właściwych - istnieją jeszcze inne grupy parające się różnymi ekstremizmami. Nie zamierzam mówić tu o ideach, poglądach, doktrynach itp., lecz o typach ludzi, ich zapatrywaniach - więc nie będę uszczególniał tematu. Liczy się stosunek do świata i miejsce w nim. Wysoce zdystansowany, a mimo to bezpośredni, w pewnym rodzaju zatarg osobisty. Przejawiają go właśnie różne typy jednostek.
Wystrzegajmy się największego niebezpieczeństwa, jakie istnieje - baczmy, aby
życie nie stało się dla nas czymś zwyczajnym. Niezależnie jaką materię trzeba
panować i jakie środki są do dyspozycji - owa temperatura krwi,
która wchodzi w bezpośrednią styczność, nie może zostać utracona.
Wróg, który ją posiada, jest dla nas cenniejszy niż przyjaciel, który jej nie zna.
~ Ernst Jünger
To stanowi o naszej odrębności. Jest to coś, czego nie możemy zatracić - coś, co trzeba umiejętnie podtrzymywać i pielęgnować. Osiągnąć jak najwznioślejszą i szczytową jej formę. Utrzymać w wyostrzonym, oczyszczonym ładzie. Bez zatruwania swoich źródeł ściekami ze świata zewnętrznego. Opór winien tężeć na całej szerokości linii. Pożądanym by było, by z czasem ekspandował, nabierał tendencji do poszerzania się. W tym celu każdy, kto nosi go w sobie, swoją postawą musiałby rozmyślnie powiększać swój przyczółek. Przy zarysowaniu możliwych granic ekspansji i koniecznych linii obrony. Warto by się zdobyć na ten wysiłek - niejako totalna mobilizacja, ale ochotników, związanych "imperatywem serca", tej wspólnoty woli, doprowadzić by mogła do ciekawego efektu [powszechności w szczególności]. Oczywiście, to mrzonki - przy naszym nikłym potencjale i jedynie częściowej homogenizacji ideowego oblicza. Któż by tego usłuchał...
Naród? Gdzie? Może kiedyś, dziś mamy jedynie na poły plemienną emocjonalną "wspólnotę", pozbawioną przywództwa. Trzeba pogodzić się z tym faktem, stanąć naprzeciwko rzeczywistości. Wziąć to wszystko na siebie, dźwigać ciężar beznadziei. My mamy czas. Bezpłodny, jednopłciowy motłoch wymrze sam. Być może zdarzy się tak, że jego niedobitki oniemieją jeszcze na widok światła bijącego z utajonego dla nich płomienia. Tak, mrzonki, ale czekajmy...
Nie możemy utracić tego poczucia, świadomości własnej wyjątkowości... Ale przy odrzuceniu pustej pychy. Ona może jedynie nadąć człowieka jak balon, który wkrótce pęknie - albo sam z nadmiaru, albo od byle celnego ukłucia. Powłoka okazuje się tu być niczym. Nie zapewnia nawet klarownej formy, jedynie cienką warstwę farby. A to się łuszczy, wietrzeje.
Pycha jest zjawiskiem złowrogim. Sugeruje okazywanie wyższości, pogardy, wyśmiewania. Tymczasem powinno chodzić o odrębność, odmienność, osobność. Te rzeczy mają się tak do siebie, jak separatyzm do supremacjonizmu. Wzajemna autonomia jest czymś nie tyle pożądanym, ale wymarzonym - bo niemożliwym. Chociaż z drugiej strony, i wzajemna konwergencja jest zjawiskiem trudnym do pomyślenia. Oba światy nie będą się przenikać, one będą się ucierać i szlifować własne kształty na tych pograniczach.
Czyżby chodziło o litość? Nie zapominajmy o chrześcijańskim miłosierdziu, umiłowaniu człowieka jako obrazu Boga. Robimy to przecież dla nagrody w Niebie. To jest naszą nadzieją na wyzwolenie, nie budowa plastikowego Edenu na Ziemi. Żeby nie okazało się jednak, że ktoś okazujący litość sam będzie jej nagminnie potrzebował. W anioły i tak się nie przedzierzgniemy. Ale, co może ustrzec przed upadkiem, jak nie chwycenie się kawałka Nieba? Zaszczepione w naszych sercach, będzie nieubłaganie ciągnęło nas do góry. W tej zaś materii to właśnie dzielenie się prowadzi do rozmnożenia.

Mamy tylko czystość własnych serc!

Zachowajmy czystość, na każdym polu. Bycie czystymi jak diament zapewni przejrzystość naszych intencji. Chodzi o to, by dawać przykład, który byłby naśladowany. Można wręcz powiedzieć, że jeśli należy czymś się wyróżniać - to wewnętrznym i zewnętrznym ładem, wzniosłymi zasadami i ich realizacją w praktyce. Czy ludzie "z zewnątrz" będą na poważnie brać klnących, skorych do bitki i wypitki awanturników - nawet jeśli oni sami twierdzą, że robią to dla idei? Dyscypliny! Moralnej, kulturalnej - należy być przede wszystkim CZŁOWIEKIEM. Zaś ZWIERZĄT jest już wystarczająco dużo w otaczającym nas świecie, w swoich szeregach ich nie potrzebujemy. Czym się różni człowiek od zwierzęcia? Oprócz aspektów biologicznych, można powiedzieć jeszcze, że posiada duszę, kieruje się rozumem, jego duch panuje nad ciałem, wola nad instynktami. Wie, że żeby dojść dalej, musi pokonać bezpośrednie przeszkody. A nie dać im się porwać, stłamsić, porozbijać. Myślenie planowane, konsekwentne, długodystansowe.
Nacjonaliści (narodowcy?), konserwatyści, inszy prawicowi radykałowie - czy chcemy czymś zaimponować? Wewnętrznymi kłótniami, popuszczaniem różnym chuciom, jałowym awanturnictwem i wzajemnym napinaniem? Co patrzący na "nas" zwykły człowiek może sobie pomyśleć? Jeśli zobaczy podobnego sobie, luzackiego "równego gościa", to go raczej nie zachęci - tylu podobnych kręci się na tym świecie! Zwykły człowiek potrzebuje czegoś, co go zaintryguje, ukaże nowe światło, zadziwi. Żeby uruchomiła się w nim chociaż jedna szara komórka - i oby doszedł po tej nici do kłębka. W rzeczy samej, mam nadzieję, że i w tej epoce człowiek marzy jeszcze o czystych bohaterach, szlachetnych rycerzach etc. Promyk światła z góry dobrze zrobi każdemu. Oczywistością jest, że każdy żywy organizm dąży do osiągnięcia formy lepszej, wyższego rzędu - co każdemu wychodzi z różnym skutkiem, a więc przeczy równościowym urojeniom. Wzrastanie równa się oczyszczeniu - zrzucaniu z siebie zalegającego brudu, troszczeniu się o dobry stan powłoki, żeby cały ten syf nie wżarł się głęboko we właściwy korpus. Dotyczy to zwłaszcza nas, ludzi!
Czystość serca... serce stanowi poniekąd centrum człowieka, bytujące na styku dwóch rzeczywistości - materialnej i duchowej. Wiadomo - pod względem biologicznym kontroluje pracę naszego organizmu. Ale i w użytku metaforycznym funkcjonuje całkiem nieźle, i to od dawna. Stanowi poniekąd rdzeń duszy. I coś w tym jest, utrwalony w Tradycji obraz serca, choć nie mógł być od początku potwierdzony empirycznie, okazuje się zadziwiająco słuszny. Komunały też mają swoje racje. Należy więc powtarzać proste prawdy o przyzwoitości, umiarkowaniu i skromnocie.
Jeśli nie my, to kto? Kto ma błyszczeć na tle bezbarwnego brudu? Czyż nie lepiej, aby był to prawdziwy połysk, wypracowany dzięki pracy i doskonaleniu - niż brukselskie gwiazdki i pedalskie tęcze? Nie oszukujmy się, na nisze w przyrodzie jest wielu chętnych. Żadna z nich nie będzie czekać na swojego wymarzonego i odpowiedniego lokatora. Chodzi o zwłaszcza pozycje przywódcze, o ich zajęcie będzie największy ścisk. Zaś do ostatnich miejsc chyba mało kto się spieszy. A to tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, jeśli nie weźmiemy się za siebie...
Co więc stanowi o istocie człowieka? ŚWIADOMOŚĆ. Coś, co uwidacznia się na przykładzie natury i kultury. Owszem, natura sama w sobie jest piękna, może dać powody do zachwytu, inspiracji - ale stoi niżej od kultury. Tak to, przykładowo, upadały społeczeństwa pierwotne pod naciskiem tych lepiej zorganizowanych - w tej chwili pomyślałem o Aztekach i Hiszpanach. Dzikus niech sobie będzie i szlachetny, ale pozostanie dzikusem! Natura jest w istocie popuszczaniem, rozłażeniem sie na boki, niezbyt kontrolowaną ekspansją w poziomie. Kultura zaś - to świadome, celowe i konsekwentne uprawianie. Aby osiągnąć coś. Żeby z czegoś wyciągnąć maksymalne możliwości, osiągnąć jak najdoskonalszą rzeczywistość. Zrezygnować z czegoś, znając przyszłe korzyści - zaplanować to. Tu rozum objawia swoją przewagę nad instynktem. Możemy to odnieść do romantyzmu i pragmatyzmu - mimo swoich niewątpliwych walorów estetycznych i uczuciowych, ten pierwszy nie może nam przysłonić trzeźwego postrzegania rzeczywistości. Ale i ten drugi musi mieć wzgląd na pierwiastek naturalny, na jego realny potencjał - wszak stojąc wyżej od niego, zawiera go w sobie.

* * *
Degeneracja - zwyrodnienie, wynaturzenie, zniekształcenie, zasadnicza (najczęściej niekorzystna) zmiana (proces), często także wynik procesu degeneracyjnego. Tyle Wikipedia. Upadek w każdej formie jest bolesny i niepożądany. Tym bardziej upadek z własnej winy. Używajmy rozumu, by instynkt nie rozszedł się po kątach. Chamstwo, pijaństwo, pieniactwo - są tym, co najbardziej rzuca się w oczy. Takie przypadki łatwo zauważyć i skrytykować. Ale ktoś ich jednak dokonuje. Co z tego, że osoba trzecia takie zachowanie skarci, skoro problem lezy (zalega!) u kogo innego. Każdy powinien mieć własnego pretorianina/inkwizytora/policjanta - dla dobra ogółu. To każdy powinien zacząć od siebie - nie ma co moralizować, patrząc na ludzi z góry, lecz działać na polu swoim i sobie najbliższym.
Nie pozwólmy innym się prześcignąć. Nie równajmy w dół. W naszej epoce rozpasanego humanitaryzmu ludzie stają się rzadsi - ale nie znikają do końca. Ktoś więc musi nimi być. Ω

Reaktor

wtorek, 18 sierpnia 2009

Czy konserwatyzm jest liberalizmem?

Nie ulega wątpliwości, że żyjemy w czasach, gdy prawica, więc także i prawicowa refleksja nad rzeczywistością są w odwrocie. Coraz bardziej niszowe grupki autentycznych lub tylko "autentyczniejszych" konserwatystów i narodowców skupiają się na przechowaniu chociażby najbardziej podstawowych prawicowych idei pośród chaosu rewolucyjnego, demoliberalnego świata. W Polsce dodatkowym problemem były całe dziesięciolecia komunizmu, które, wraz z tragicznymi wydarzeniami II Wojny Światowej, przerwały ciągłość rodzimych tradycyj myśli prawicowej. Swego rodzaju odrodzenie zaczęło się dokonywać niedługo przed tzw. "transformacją ustrojową" - gdy coraz częściej do głosu starały się dojść zarówno opozycja antykomunistyczna, jak i "opozycja" składająca się z dawnych aparatczyków PZPR oraz ówczesnych agentów i współpracowników służb bezpieczeństwa. Pośród rozmaitych organizacyj pojawiały się wtedy skupiska monarchistów, liberałów, narodowców - to właśnie w latach 80. powstały Narodowe Odrodzenie Polski, czy Ruch Polityki Realnej (późniejszy UPR). Prawica w Polsce zaczęła odżywać. Szybko jednak okazało się, że na czele zmian stanęli koncesjonowani "opozycjoniści", którzy uzurpując sobie rolę rzeczników całego Narodu "wybaczyli" komunistycznej władzy, zawierając z nią korzystne dla siebie układy, pozwalając jej uwłaszczyć się na sporej części majątku narodowego, zachować wpływy, pieniądze, a nawet władzę ("inteligencko-opozycyjna" Unia Demokratyczna toczyła boje o to, by SdRP mogła zachować majątek PZPRu, nie wspominając też o słynnej "grubej kresce" Mazowieckiego). Klimat intelektualny rodzącej się III RP dyktowały owe środowiska "inteligenckie" z Adamem Michnikiem na czele - promując kosmopolityzm, zerwanie z tradycyjną moralnością, filosemityzm... Po upadku komunizmu, okazało się, że nowa rzeczywistość jest co najmniej równie lewicowa jak poprzednia. W tych warunkach zrozumiałe jest, dlaczego refleksja prawicowa, skazana na niszowość, nie jest w stanie ukazać swojego prawdziwego bogactwa. Sprawę pogarsza swego rodzaju jednolitość środowisk, które od ponad 20 lat propagują myśl konserwatywną. Przez długie lata najbardziej znaczącą organizacją tego typu była Unia Polityki Realnej, głosząca idee konserwatywno-liberalne - ona też w dość dużym stopniu zdołała się przebić do świadomości nieco większej ilości ludzi, kreując pewien wzór współczesnego konserwatyzmu i utrwalając pogląd jakoby prawicowość równała się skrajnemu liberalizmowi gospodarczemu*. Zdanie "ludu", mniej lub bardziej nieświadomego istoty rzeczy, nie miałoby samo w sobie żadnego znaczenia, jednakże ten stereotyp przyjmują często sami konserwatyści, zwłaszcza ci "początkujący", dostrzegający wyimaginowany "socjalizm" we wszystkim co nie jest przynajmniej klasycznym liberalizmem i twierdzący, jakoby kapitalizm był jedynym systemem opartym na konserwatywnym poszanowaniu dla instytucji własności prywatnej. Czy faktycznie myśl zachowawcza i reakcyjna musi wiązać się z ekonomicznymi teoriami von Misesa, Friedmana, Hayeka, a nawet Rothbarda?

Gdy przyjrzymy się początkom konserwatyzmu, zauważymy, że pierwszym wrogiem cywilizacji europejskiej, bronionej przez zachowawców, była właśnie ideologia liberalna, która doprowadziła do wybuchu rewolucji we Francji. To prawda, że jedną z przyczyn reakcji był bezbożny, antychrześcijański charakter tej doktryny, często odrzucany przez współczesnych jej wyznawców, ale nie można pominąć faktu, że w tej samej mierze krytykowano również ekonomiczne koncepcje liberalne - prowadzące do rozbicia tradycyjnych wspólnot i atomizacji społeczeństwa. Liberalny indywidualizm był nie do przyjęcia dla konserwatysty. Ekonomiczne koncepcje reakcji pojawiły się przede wszystkim w sąsiadujących z Francją Niemczech, na fali rodzącego się romantyzmu. Myśliciele tacy jak Novalis (Friedrich von Hardenberg), Adam Muller, czy Franz von Baader, dostrzegając wzór w średniowiecznej Europie, zwrócili się ku feudalizmowi - opowiadali się za tworzeniem korporacyj zawodowych, widzieli społeczeństwo jako jeden organizm** i co istotne, rozumieli własność prywatną zupełnie inaczej niż liberałowie. Muller wskazywał na germańskie rozumienie własności jako "depozytu" - dysponowanie własnością jest więc ograniczone normami moralnymi i odpowiedzialnością wobec społeczeństwa. W odróżnieniu od antyreligijnych liberałów, romantyczni konserwatyści niemieccy widzieli potrzebę wzmocnienia społecznej roli Kościoła. Von Baader oczekiwał większego zaangażowania duchowieństwa w kwestie społeczne, postulując nawet, by to kapłani stali na czele korporacyj. Romantyczny konserwatyzm pojawił się także w Anglii. Czołowy przedstawiciel tego nurtu - poeta Samuel Taylor Coleridge krytykował brytyjskich wigów za "kult pieniądza", przedkładanie ekonomii ponad etykę (jak to jest u współczesnych libertarian...) i materializm. Należy jednak zaznaczyć, że nie sprzeciwiał się on wolności handlu, zgłaszając postulaty jedynie moralne, nie zaś instytucjonalne. Skrajnym wrogiem leseferyzmu był natomiast angielski elitarysta Thomas Carlyle. Jego filozofia była na swój sposób indywidualistyczna, co mogło by sprzyjać kojarzeniu go z liberalizmem - jednak w ujęciu brytyjskiego historiozofa ten indywidualizm dotyczył przede wszystkim wybitnych osobowości - herosów, zmieniających bieg historii. Nie były to liberalne, egoistyczne jednostki, działające jedynie dla zysku. Heros jest człowiekiem, który przezwycięża swoje zachcianki, działając w interesie całego społeczeństwa - będącego całością złożoną z większości pozbawionej ambicji i wyjątkowych przymiotów - w ten sposób zapobiegając rewolucji. Carlyle przyznawał tym wielkim, wybitnym jednostkom praktycznie pełną swobodę, jeśli chodzi o działania społeczne - akceptował również socjalne ustawodawstwo.
W przypadku tych pierwszych pokoleń konserwatyzmu często pojawia się argument***, iż starali się oni jedynie konserwować przemijający ład oparty na zwyczaju, zaś po jego upadku pozostało już tylko uznać kapitalistyczną rzeczywistość, a nawet sprzymierzyć się z nią przeciw nowemu wrogowi - socjalizmowi, notabene zrodzonemu właśnie przez liberalizm i będący jego naturalnym rozwinięciem. Tezie tej przeczyć może fakt, iż bardzo wcześnie na skrajnej prawicy pojawiły się konkretne projekty i idee, obalające zresztą mit jakoby konserwatyzm był jedynie tęsknotą za tym co przeminęło lub niechęcia do wprowadzania jakichkolwiek zmian. Wspomnieć tu należy postać budzącą kontrowersje wśród dzisiejszej polskiej liberalnej prawicy - Benjamina hr. Disraeliego, brytyjskiego polityka konserwatywnego o żydowskim pochodzeniu. W swojej działalności nawiązywał on do solidarystycznej idei "króla-patrioty" stworzonej stulecie wcześniej przez innego torysa - Henryego Bolingbroke`a. Disraeli sprzeciwiał się liberalnym dążeniom do utrwalenia dominacji klasy średniej - "oligarchii pieniądza", postulując w zamian sojusz króla z właścicielami ziemskimi i rozwinięte ustawodawstwo socjalne, mające wzmocnić więź niższych warstw z arystokracją i monarchą. Z kolei do powszechnych w "pierwotnym" konserwatyzmie idei korporacyjnych nawiązywał markiz François René de La Tour du Pin Chambly de La Charce, który jako pierwszy opowiadał się za przymusowym charakterem zrzeszeń zawodowych, co miało stanowić impuls do powolnej odbudowy zniszczonego ładu.
Bardzo konkretne rozwiązania w sprawie kwestyj społecznych proponował pionier katolickiej nauki społecznej - biskup Moguncji Wilhelm Emmanuel von Ketteler. W jego programie znajdujemy takie żądania jak ograniczenie czasu pracy do 10 godzin, podniesienie płac, wolność zrzeszania się w związki zawodowe (tu jednak istniał warunek, że nie będą one prowadzić działalności politycznej), zakaz pracy nieletnich, dni świąteczne wolne od pracy. Bp von Ketteler uważał, iż powszechna ówcześnie nędza nie była jedynie skutkiem grzechu pierworodnego, ale także złego systemu ekonomicznego, opartego na niechrześcijańskim rozumieniu wolności i własności prywatnej. Liberalizm zdaniem biskupa prowadził do egoizmu, rozbijając społeczeństwo, zwalniał, wbrew znanej i dziś liberalnej propagandzie, od odpowiedzialności - argumentował zatem w klasyczny dla konserwatyzmu sposób. W nurcie katolickiej nauki społecznej mieściły się także wykrystalizowane już idee korporacjonizmu, rozwijane przez niemieckojęzycznych myślicieli. Wśród nich byli ks. Franz Hitze, czy Karl von Vogelsang - monarchista, który pod wpływem bp von Kettelera przyjął katolicyzm. Te idee pozostały nie bez wpływu na nauczanie papieskie. Von Vogelsang miał zresztą pewien wpływ na treści zawarte w encyklice "Rerum Novarum" Leona XIII, a także czterdzieści lat później - "Quadragesimo Anno" Piusa XI. Idee katolickie społecznie i korporacjonistyczne doczekały się realizacji w XX wieku w Hiszpanii pod rządami gen. Franco, Portugalii za Salazara, Austrii Dollfussa i Schuschnigga. Były one także głoszone przez środowiska narodowe i konserwatywne w całej Europie - w Polsce warto wspomnieć o Obozie Narodowo Radykalnym, czy o Monarchistycznej Organizacji Wszechstanowej, również opowiadającej się za korporacjonizmem i solidaryzmem społecznym.

Obecnie nie pamięta się o tym "wrażliwym społecznie" obliczu myśli, a nawet praktyki konserwatywnej. Przyjmuje się, że kapitalizm stanowi jedyne zabezpieczenie własności prywatnej, choć w praktyce oznacza albo jej kumulację w rękach wąskiej grupy, niewiele pod tym względem różniąc się od państwowego socjalizmu; albo też opiera się na dominacji kosmopolitycznych wielkich korporacyj, pozbawionych w zasadzie dającego się wskazać właściciela. Nie mówi się o tym, że całe pokolenia "antykapitalistycznych" myślicieli konserwatywnych uznawało własność prywatną za świętość, ale też żaden z nich nie pozwalał na pełną swobodę w dysponowaniu nią, bez poszanowania zasad moralnych. Promując wizję konserwatyzmu jako partii tożsamej z liberalizmem, a wyróżniającej się jedynie podejściem wobec miejsca religii i płynących z niej zasad w życiu społecznym, dokonuje się bardzo rażącego zubożenia myśli zachowawczej i reakcyjnej oraz pomija się bardzo istotne jej aspekty. Być może przyszedł czas, by konserwatyzm w swoim bogactwie przestał być jedynie przedmiotem dociekań akademickich, a zaczął wpływać na konkretne programy polityczne. Ład, do którego każdy konserwatysta powinien dążyć, dotyczy integralnie wszystkich sfer życia społecznego - a więc również tej ekonomicznej. Powinniśmy zatem starać się go przywrócić.

Adam Gazda





*Oczywiście nie jest to pełny obraz, gdyż w świadomości "opinii publicznej" funkcjonują także inne uproszczenia i stereotypy dotyczące konserwatyzmu - na ogół dotyczą one spraw "becikowego", czy lustracji, jednakże to już temat na zupełnie inny artykuł.
**Dzisiaj zaś "konserwatystką" nazywa się Margaret Thatcher, która wypowiedziała znamienne słowa: "Nie ma społeczeństwa - są jednostki"...
***Np. tekst Adama Wielomskiego "Konserwatywny antykapitalizm"

Misz-masz lub metafizyczne drzewa i drzwi od lodówki

Cóż za dziwaczna treść musi czaić się przyczajona w mroku słów pod takim niekonwencjonalnym tytułem – pewnie sobie tak myślisz droga osobo czytająca ten tekst. Zapewne masz trochę racji w swoich dociekaniach, ale niekoniecznie – oto po prostu masz przed swoimi oczami garść najrozmaitszych poplątanych, poskręcanych, dotyczących najróżniejszych spraw moich przemyśleń, przelanych na wirtualny papier i z trudem złożonych w jedność. Z góry przepraszam Cię za mnogość dygresji, brak odnośników czy jakiejkolwiek innej namiastki bibliografi oraz ogólny nieporządek, liczę jednak, że przedstawione przeze mnie tezy wynagrodzą Ci niedogodność męczenia się z tym tekstem i zapewnią sporo – jak to mawiają Anglosasi, darzeni tak wielką estymą przez naszego szanownego Rzecznika Prasowego – food for thought.

Zacznę swój rwący potok myśli od przyznania racji szanownemu koledze Michałowi Aniołowi – również uważam, że przywoływanie postaci Eligiusza Niewiadomskiego jest niewłaściwe. Uważam tak jednak z diametralnie innych powodów, niż wspomniany Kolega, z powodów wiążących się z uknutym przeze mnie pojęciem post-postmodernizmu.
Czym jest ten neologizm? Przede wszystkim kolejną niewiele znaczącą etykietką, kolejną szufladą metapolitycznego biurka. Bardzo ważną szufladą, największą, umieszczoną najwyżej i najbardziej pojemną. Szufladą, gdzie wrzuciłem metafory tytułowych drzewa i drzwi od lodówki. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to wszystko bardzo niepoważnie, ale na bazie tych metafor łatwo jest mi wyjaśnić ten stworzony przeze mnie termin.

Wszystkim jest wiadomo, że postmodernizm to zjawisko wypracowane i wdrożone przez lewicę, postmodernizm sprzyja skrajnemu relatywizmowi, odrzuceniu stałych, odwiecznych, niezmienianych zasad, na których opiera się cywilizacja i społeczeństwo. Jednak sam w sobie zawiera jedno ciekawe rozwiązanie, które potem wyniósł stamtąd i ukonserwatywnił Tomasz Gabiś, tworząc koncepcję przejścia przez czas osiowy, mianowicie rozwiązanie rozpadu wszystkich dotychczasowych idei, ideologii, etc. Spłycając i uogólniając tą myśl, także dostosowując ją do mojego osobistego „pnia” ideowego „drzewa” czy też raczej bardziej ogólnego sposobu postrzegania współczesnego (anty)świata przeze mnie – dawno temu była Rewolucja, esencja pierwotnego zła, spaczenia, skażenia, degeneracji, narzędzie i metoda działania anty-tradycyjnych sił utożsamianych przeze mnie z Szatanem, która zniszczyła odwieczny tradycyjny, hierarchiczny, Boski, ario-chrześcijański (o tym też będzie, ale dalej) porządek monarchiczny. Rewolucja miała kilka swoich fal, pierwsza największa była w 1789 roku, ostatnia jak na razie w 1968. Przyjście tej ostatniej Rewolucji rozbiło w drobny mak ostatecznie podstawowe pojęcia, spychając współczesność do roli demonicznego, przesyconego złem anty-świata, świata będącego odwróceniem zasad wypływających z pojmowanej metafizycznie odwiecznej Tradycji. Obecnie przyszło nam żyć więc w świecie metafizycznych ruin, gruzów, permanentnego chaosu, niestałości, braku punktu odniesienia, gdzie w pyle, brudzie, zapomnieniu leżą i dogorywają stare idee, poglądy, pomysły, śmiałe wizje wieków. Wszyscy my jesteśmy więc barbarzyńcami przemierzającymi ten świat ruin, i wybierającymi spośród rozkładu ostatnie okruchy dawnych idei. Oczywiście, nie wszystko uległo rozkładowi. Otoczona morzem zła, toczona także rakiem wewnętrznego rozkładu, ostatnia wyspa Prawdy w oceanie bezbrzeżnej, bezdennej i wszechogarniającej ciemności Rewolucji istnieje nadal – jest to Kościół Katolicki, w pewnych określonych i specyficznych przypadkach mogą to być też inne religie wywodzące się z ario-chrześcijańskiego pnia, jak np. Prawosławie. Tak czy siak czy owak, zostaliśmy sami wobec niewyobrażalnego ogromu zła toczącego świat, zalewającego go, wnikającego w każdą szczelinę istnienia, mającego swoich proroków, mesjaszy, ideologów, anty-paladynów. Spośród okruchów starych idei konieczne jest więc zbudowanie czegoś, co pozwoli odeprzeć zło, rozproszyć ciemność, robić w pył cmentarną płytę nad zakopanym żywcem (ale nieśmiertelnym, więc jeszcze żywym) ancien regime'm.
Niestety, cioranowski „upadek w czas” (w sumie ciężko powiedzieć, czy to na pewno upadek) postępuje nadal – zmiany wywarte na ludzkiej mentalności i moralności, postęp techniczny oraz wszystko inne, co przyszło z Rewolucją, lecz nie ma jednoznacznie złego charakteru (raczej sprawia wrażenie bezmyślnych sił) nie pozwoli na przywrócenie świata średniowiecznego bądź barokowego w dzisiejszych warunkach. Skoro jednak post-nowoczesność przypieczętowała i podsumowała okres totalnej rozwałki wszystkiego, to post-post-nowoczesność jest rozwiązaniem na złożenie okruchów Tradycji w jakiś zwarty metapolityczny konstrukt.

Post-postmodernizm kończy więc z relatywizmem i względnością – dobro jest dobrem, zło jest złem niezależnie od punktu widzenia. Poprzez wirującą permanentnie burzę wściekłego chaosu widać przebłyskujący, nie do końca wyniszczony ład. Na horyzoncie ciemności absolutnej zapala się mała, pojedyncza gwiazda.
Post-postmodernizm zakłada też, że wybitne jednostki, niczym jungerowski anarcha, nietzscheański nadczłowiek, znane z Evoli „JA” absolutne nie zatraciły swojego ideowego kręgosłupa, w czasach Kali – Jugi zachowały Tradycję w swoich sercach i duszach. Dysponują (dysponujemy) więc określonym „szkieletem” metapolitycznym, gdzie można umieścić uratowane okruchy tradycyjnych idei.

Tutaj na scenę dziejów wchodzi więc Metapolityczne Drzewo lub Drzwi Od Lodówki.
Tak jak drzewo nie wyrośnie bez korzeni, my nie zbudujemy nic bez zakorzenienia się w religii, kulturze przodków, Tradycji. Bez zaczerpnięcia głębokiego oddechu średniowiecza, bez jednoznacznego odrzucenia Rewolucyjnego ubóstwienia człowieka, bez całkowitej negacji wszystkiego, co wyrosło po 1789 (od demokracji przez socjalizm, anarchokapitalizm, faszyzm, monarchię konstytucyjną, komunizm, i co tam tylko jeszcze się komu na przestrzeni wieków ubzdurało) nie da się w pełni przyjąć Tradycji, i na rozumianej metafizycznie Tradycji (Tradycji broń Boże nie rozumianej jako narodowy folklor), która stanie się pniem drzewa, na zasadzie „przeszczepów” dobierzemy gałęzie metapolitycznego drzewa. Gdyby nie było takich korzeni, nie byłoby takiego pnia, a z takiego a nie innego pnia nie wyrosłyby takie a nie inne gałęzie. Ale drzewko, żeby było ładne, miłe dla oka, miłe dla ucho i miłe dla czającego się gdzieś nieopodal dendrofila (w końcu mamy obowiązkowe równouprawnienie tzw. mniejszości seksualnych) musi mieć jeszcze 1) liście (zakładamy, że panuje lato - zima czyli obumarcie całego światopoglądu raczej nie wchodzi w grę, chociaż to też można różnie interpretować - w końcu po zimie jest wiosna, czyli rozwój na nowo. Ale nie wnikajmy w nadmierne abstrakcje i czysty bezsens) (ew. mogłyby być zamiast liści igły - w końcu dla świata światopogląd tradycjonalistyczny jest kolczasty) 2) kwiaty (rozumiane jednak nieco inaczej niż normalnie, bo istniejące obok owoców - kwiaty jako najbardziej reprezentatywne elementy światopoglądu 3) owoce (świadectwo że światopogląd jest żywy, cool, fashe i w ogóle koszer i rozwija się dalej) (dla niektórych mogą to jednak być zatrute owoce, ew. niektóre mogą przegnić, zrobaczywieć, itp.). Żeby drzewko było zdrowe, do określonych korzeni nie można przyporządkować diametralnie innego pnia (chociaż niektórzy potrafią połączyć np. tradycjonalizm katolicki a'la FSSPX z narodowym bolszewizmem - ale to świadczy tylko o braku zdrowych korzeni). Do gałęzi monarchizmu można dokooptować część zasad bardzo szeroko pojętej rewolucji konserwatywnej, część romantyzmu (tak, tak! trzeba w końcu ruszyć z posad zastaną bryłę świata i serią kopniaków (jak coś od niej po drodze odpadnie - cóż, trudno) przesunąć ją na tradycjonalistyczne tory, i trzeba zerwać z głów zaschnięty laurów demokratyczny liść! - możliwe, że razem z samymi głowami demokratów), następnie dołożyć można elementy libertarianizmu (państwo minimum, wolny rynek, skrajna decentralizacja, także hoppistowska wizja tradycjonalistycznych wspólnot), elementy narodowego anarchizmu (zniesienie całej formy nowożytnego państwa i zastąpienie jej zdecentralizowaną „dyktaturą prawa prywatnego”, coś w rodzaju rozdrobnienia feudalnego), można dokooptować elementy nacjonalizmu (ale broń Boże nie w narodowo-rewolucyjno-tercerystycznym wydaniu, raczej nacjonalizm obdarty zupełnie z etniczności i biologizmu, ba, nacjonalizm nie odwołujący się wręcz do dziedzictwa międzywojennego), elementy różnych ideologii imperialnych (z jednej strony uwspółcześniona wizja Ottona III, z drugiej strony wspaniała wizja "Eurazji bez Rosji" a z trzeciej strony - powiedzmy na zasadzie prawo-lewo-góra- jeszcze wspanialsza wizja Imperivm Poloniae, Imperivm Jagiellonorvm, Wielka Polska Wielokulturowa, trójczłonowe Imperivm połączone wspólnym Królem - Wielka Korona -granice zachodnie na Łabie-; Święta Ruś -wschodnia granica z Kalifatem Czeczeńskim, Gruzją, Armenią, Syberią na Uralu i Kaukazie, na północy z Xięstwem Moskiewskim; Wielkie Xięstwo Litewskie -podchodzące pod Finlandię-; może jeszcze Czechy, Morawy, Słowacja, Tatarstan, Pommern, Silesia, autonomiczne Prusy, Kurlandia, Łużyce, Zakarpacie, wolne miasta, prywatne miasta, autonomiczne miasteczka chasydów, karaimów, starowierców, pół-autonomiczne miasta-republiki arystokratyczne, grupy nomadów, ech, pomarzyć można, taka jedność w wielości, przy okazji trącąca gabisiowską wizją Imperium oraz Polis zarazem), koniecznie dodać trzeba skrajny antykomunizm i „lustracjonizm” a'la „Gazeta Polska” (na gnojówce nie wybuduje się Imperivm, teren trzeba z uwłaszczonych żydków i innej postkomuszej hałastry wymieść), warto wzbogacić drzewko o elementy perennializmu i evolianizmu oczywiście podporządkowane religii Katolickiej oraz różnych innych elementów. I to jest właśnie to drzewo.

Jak jasno z powyższego wynika – osobiście nie uważam się za nacjonalistę, chyba, że za naród uznamy grupę ludzi będącą poddanymi danej królewskiej dynastii.
Ktoś może powiedzieć – OK, wspaniale, ale przecież libertarianizm jest antropocentryczną ideą Rewolucyjną. Jasne że tak, ale to nie znaczy, że nie może mieć w sobie całkiem znośnych elementów, które wyjęte z niego można dołożyć gdzie indziej.

Czy więc jednak taki tradycjonalizm w moim wydaniu jest zachowawczy, legalistyczny, etc.? Nie.

Zaryzykuję stwierdzenie, że rewolucja sama w sobie to narzędzie, element idei, zbiorowa wola mocy, manifestująca się przez szał niszczenia. Sama w sobie jednak bezideowa, będąca tylko i wyłącznie narzędziem. W tym rozumieniu terminu „rewolucja”, pod rewolucję można podciągnąć wszystko, co doprowadziło do upadku określonego ładu. Więc rewolucją było pojawienie się chrześcijaństwa, co było jedną z przyczyn upadku ładu pogańskiego, rewolucją była także działalność kontrrewolucjonistów, występujących przeciwko ładowi porewolucyjnemu, który chociaż sam stanowił anty ład w stosunku do ładu Tradycyjnego, był rodzajem ładu (przy przyziemnym rozumieniu ładu, gdzie Ład = Jest Spokojnie). Historia powtarza się w cyklach. Każdy kolejny cykl jest oddaleniem rzeczywistości od Tradycji. Na każdy cykl składają się trwające krócej pod cykle, czy też etapy danej rewolucji. I tak obecnie trwająca rewolucja zatacza już ostatni z cykli, obecny jej cykl zakończy się zupełną degrengoladą. Będzie to jednocześnie okres nieładu, okres anarchii, rozpadu obecnych państw i struktur społecznych, gdzie zacznie krystalizować się wizja nowego, kolejnego już w dziejach Europy ładu. Zanim to jednak nastąpi, zostanie poprzedzone fazą bezwładu – gdzie teoretycznie istniejące obecnie elementy teraźniejszego ładu staną się zupełnie fasadowe. Ten etap właśnie obecnie zaczyna się realizować. Takie podejście rodzi jednak wiele pytań. Skoro każdy kolejny ład jest mniej tradycyjny od poprzedniego, to jaki ład jest tym podstawowym ładem, ładem, do którego można by się odwoływać? I jeśli każdy kolejny ład jest legalny, to gdzie jest w takim razie miejsce na konserwatyzm i kontrrewolucję? Otóż nie ma miejsca na kontrrewolucję. Zamiast kontrrewolucji proponowałbym antyrewolucję. Antyrewolucja to rewolucja zachodząca w momencie nastania przesilenia, w momencie, gdy ujawnia się rewolucja tworząca kolejny z antyładów. Antyrewolucja więc opowiada się przeciwko tejże rewolucji, zamiast kolejnej fazy postępującej degeneracji opowiada się za cofnięciem się o określoną ilość ładów wstecz, do ładu najbardziej Tradycyjnego. Czym to się różni od kontrrewolucji? Brakiem legalizmu. Przykład? Pierwszy z brzegu - gen. Jaruzelski i stan wojenny. Dla niepodległościowców (także części NRów czy NSów) zło absolutne, stłamszenie dążeń narodu do niepodległości, ple, ple, ple, dla drugich bohaterski czyn godny chwalenia ple, ple, ple, (postkomuchy wszelakie razem z postpaxem oraz dziwnym trafem różni konserwatyści gubiący sprzed oczu metafizyczną Tradycję – vide dr hab. Wielomski). Chociaż pomysły „Solidarności” (specyficzny, ludowo-robotniczy „kato-trockizm”) to jedna z ostatnich rzeczy jakie popieram, to jednak przeciwko Jaruzelowi poparłbym nawet i taki zupełnie nietradycyjny nurt. Czemu? Bo liczy się „wyjście” z określonej pozycji filozoficzno-ideowo-politycznej. Jaruzelski był namiestnikiem sowieckim w Polsce, komunizm wszelaki zaś jest skrajnie antytradycyjny, więc nie dałoby się go ochrzcić lub „unarodowić”, gdyż byłby to heglizm, czyli coś jeszcze gorszego. Czyli nawet gdyby Jaruzelski poszedł drogą gen. Pinocheta, i np. wprowadził w Polsce wolny rynek, i tak miałbym go w pogardzie jako byłego komunistę i sowieckiego aparatczyka, chyba, że jednoznacznie odciąłby się od swojej przeszłości, co w przypadku tej gnidy jest wręcz nieprawdopodobne - pamiętajmy że w świetle odtajnionych dokumentów oraz relacji sowieckich i enerdowskich wojskowych to Jaruzelski sam się prosił w Moskwie o interwencje „bratnich wojsk” w Polsce. Paradoksalnie więc, gdybym żył w czasach komunizmu, mimo bycia monarchistą czy ogólnie konserwatystą wspierałbym opozycję demokratyczną (czyli „Solidarność (I)”, „SW”, itp. nie żadnych Szechterów) przeciwko coraz bardziej fasadowym komuchom, gdyż demokracja, chociaż jest równie antytradycyjna jak komunizm (jak wszelkie odmiany socjalizmu) nie jest aż tak ludobójcza i daje jednak większe pole dla antysystemowej działalności. Antyrewolucjonista umie jednak zachować polityczny realizm, potrafi pójść na ustępstwa z silniejszym przeciwnikiem, by uratować przed zagładą chociaż część wyznawanych przez siebie wartości, ale nigdy za cenę kolaboracji czy wręcz włączenia się w budowę określonego nietradycyjnego ładu (smutny przykład Bolesława Piaseckiego, wcześniej Leona Degrelle). Tradycja bowiem jest wartością samą w sobie, jest cenniejsza od państwa, narodu, rasy, od ludzkiego życia. Poumieramy my, nasze dzieci, wnuki, a Tradycja będzie istnieć aż do skończenia świata. Ładem najbardziej zbliżonym do ładu tak Tradycyjnego, że aż pierwotnego, do ładu sprzed Wieży Babel, gdzie Wiara, Sacrum i Tradycja stanowiły jedność jest ład chrześcijański istniejący w Europie w okresie średniowiecza, a także w nieco zmienionej formie w okresie baroku, i to na tym trzeba się więc wzorować. Jeśli więc antyrewolucjonista sankcjonuje rewolucję (w sensie: nagły przewrót, połączony z postawieniem na głowie/obaleniem aktualnego ładu) jako nadrzędzie odpowiednie w ustanowieniu ładu odwołującego się do Tradycji, to jasne jest, że podziela część przekonań, które pierwotnie nie miały zbyt wiele wspólnego z zachowawczym konserwatyzmem a'la de Maistre czy później dr czy tam prof. Plinio. Najważniejsza różnica to przekonanie, że władza musi nie tylko pochodzić od Boga, lecz posiadać oparcie w Tradycji. Ustroje (i łady) niemające oparcia w Tradycji są uznane za fałszywe, i nieobowiązujące, za element antyrzeczywistości. Tradycjonalizm jest więc najbardziej rewolucyjnym nurtem szeroko rozumianego konserwatyzmu, i nie ma nic wspólnego z nurtem zachowawczym, ugodowym, ewolucyjnym. W dzisiejszym świecie nie ma nic do zachowania, niech to wszystko zginie.

Ach, zapomniałem, miałem wyjaśnić, czemu zgadzam się z kol. Michałem w ocenie Eligiusza Niewiadomskiego. Cóż, po prostu – czy to ważne, że jakiś endek wsadził kulkę w jakiegoś piłsudczyka? Doprawdy, mamy chyba inne problemy niż roztrząsanie takich historycznych sporów.
Argumentacja oparta na wywodach modernistycznych purytan zaś jest dla mnie nieprzekonywująca.

Czytelniku, pewnie zdążyłeś sobie już wyrobić opinię, co wg mnie jest Tradycją, ale tak jeszcze podsumowując, rozwinę ten wątek. Często rozmawiając z przedstawicielami "ruchu narodowego" czy różnych podobnych tworów orbitujących wokół szeroko pojętej prawicy, konserwatyzmu, nacjonalizmu zauważyłem smutną prawidłowość - praktycznie każdy z nich spłyca Tradycję do roli narodowego folkloru lub w ogóle ją odrzuca (pozytywistycznie i racjonalistycznie nastawiona część narodowców).W rzeczywistości Tradycja to nie jest kapela ludowa wujka Zenka z Koziej Górki ani całowanie dłoni kobiecie. Tradycja to metafizyczny, istniejący od zarania zbiór określonych wartości, ponadczasowych wzorów umożliwiających budowanie społeczeństwa i państwa, zawierający także przesłanie religijne. Tradycja jest więc raczej poznawana poprzez uczucia, poprzez emocje, poprzez studiowanie starych mitów, ksiąg dawno zapomnianych religii, również kronik, niż poprzez tak dzisiaj modne badania naukowe. Częściową rację w pisaniu o Tradycji miał Evola a potem pierwsi myśliciele nurtu perennialistycznego. Faktycznie Tradycja ta istnieje od początku świata, faktycznie jej elementy są rozrzucone po najrozmaitszych religiach i kulturach, faktycznie była związana z czasami tak odległymi, że nie dającymi się nawet wyobrazić. Tradycję tą można jednak tylko częściowo utożsamić z evoliańską Tradycją Pierwotną. Jeśli już, to z koncepcją x.Ramy Coomaraswamy'ego. Osobiście sądzę, że bliższe jest utożsamienie tej Tradycji z 1) Objawieniem Pierwotnym (na płaszczyźnie religijnej) (odsyłam do ostatniej, szczecińskiej, OMPowskiej prelekcji x. Rafała Trytka, gdzie wspominał o tym, jednak nie rozwinął tej myśli w taki sposób, jak ja to rozwinąłem) - objawienie pierwotne zawierało coś w rodzaju religijnej pamięci wszystkich ludów świata, od ich wyjścia z Raju i dalszej tułaczki po tym padole łez. W podaniach nawet najprymitywniejszych plemion Afryki czy Ameryki odnajdujemy opisy Potopu, zburzenia Wieży Babel, grzechu pierwszego człowieka i wyjścia z Raju, itp. Tego wszystkiego bardzo często nie było w podaniach rozwiniętych starożytnych cywilizacji pogańskich, gdyż wieki ich rozwoju w oderwaniu od Prawdy doprowadziły do wypaczenia ich duchowości, do „zachwaszczenia” okruchów prawdy przez podania nowe, obce, projekcje demoniczne, itp. Ja dodatkowo z Biblii wyciągnąłem sporo innych rzeczy - istnienie potężnej, pradawnej cywilizacji (niech tam, za Jamesem Churchwardem mogę nawet nazwać ją Mu. Oczywiście reszta przemyśleń tego jakże miłego pana jest nie do przyjęcia), następnie Atlantydy, Lemurii (dowodów na istnienie lekceważonych i niezauważanych przez oficjalną naukę cywilizacji, niektórych pod każdym względem bardziej rozwiniętych od naszej obecnej jest pełno - odsyłam chociażby do Jamesa Nienhuisa, a to tylko jeden z wielu „pariasów” współczesnej nauki, chociaż jednak przytakiwanie mu we wszystkim nie było by dobrym pomysłem), Hyperborei (czemu wszyscy tak panikują przed „globalnym ociepleniem”? Bo odsłonięte zostałyby ruiny Hyperborei, i cała współczesna historia, archeologia, antropologia, i kilka innych nauk poszłyby na śmietnik), także stworzenie człowieka w formie doskonałej, wszystkie stadia małpoludów to skrajny regres tej formy, powstanie poszczególnych narodów zaś to efekt kary za grzech pychy (historia z Wieżą Babel), po tym wydarzeniu doszło do podziału pra-cywilizacji. Wraz z przyjściem Chrystusa nastąpił rozwój Tradycji - wszystkie poszczególne Tradycje zostały uzupełnione Prawdą i zjednoczone w Chrystusie (taki pogląd podziela np. Thierry Jolif). Następnie dzięki zasadom inkulturacji chrześcijaństwo wchłonęło bez problemu wypaczone pogańskie formy, nadając im po mileniach oczekiwania prawdziwą treść. W średniowieczu zaś, mimo okresów krótkotrwałego regresu wypracowano w Europie system idealnej organizacji społeczeństwa i państwa. Wraz z ciemnymi wiekami pohańbienia Tradycji, czyli oświecenia (dobra nazwa dla epoki będącej wielki tryumfem Lucyfera) i nowożytności, gdy postawiono na głowie system społeczny stanowiący odbicie niebiańskiego, gdy trąd umysłowy demokracji rozsiał się po całym świecie, mogłoby się wydawać, że wszystko umarło, uległo ostatecznej zagładzie, a świat został skazany na zagładę. Jednak nie, gdyż przez eony czasu Tradycja przyjmowała różne formy, w zależności od epoki, rozwoju technicznego, stanu duchowości, mentalności danego ludu, itp. Dlatego pojawiały się próby nadawania odwiecznej Tradycji nowych form. Osobiście byłbym jednak ostrożny w uznawaniu ich tradycyjności czy prawomocności, gdyż wraz z popadnięciem papiestwa w herezje (może tak, może nie - nie mnie to oceniać - dlatego wolę trwać przy nieomylnym Magisterium Kościoła w ramach FSSPX, niż przy czasem bardzo wątpliwie katolickich naukach posoborowych papieży) zabrakło na ziemi autorytetu mogącego rozwikłać takie problemy. Dlatego dla mnie nie jest prawowity każdy ustrój nie będący legitymistyczną, tradycyjną monarchią, nawet jeśli jest to porządny ustrój autorytarny. Poza tym, jeśli dany ustrój nie pochodzi od Boga = pochodzi od Szatana, i trzeba go obalić.

No, to teraz na koniec skończę wątek ario-chrześcijaństwa.
Juliusz Evola połączył solarność i lunarność w przypadku katolicyzmu. Włoski baron rozdzielał chrześcijaństwo „pierwotne” - zorientowane na najniższe warstwy społeczne, plebejskie, anarchiczne, rozbijające ład społeczny - od katolicyzmu, który to był dla niego „Rzymem, który zamienił orły na krzyże i wyruszył na podbój świata” (cyt. niedokładny). Oczywiście katolicyzm ten miał być krzyżówką nieustabilizowanej myśli chrześcijańskiej z licznymi elementami pogańskimi, które razem dały siłę tworzącą średniowieczne imperium Europy. Nie wnikam w tym momencie w słuszność takiego postrzegania katolicyzmu. W czasach nam współczesnych furorę robi pojęcie „judeo-chrześcijaństwo”. Ludzie, którzy to pojęcie propagują nie mają pojęcia o czym mówią. Katolicyzmowi znacznie bliżej do religii pogańskich-aryjskich-solarnych niż do judaizmu - pogańskiej religii semickiej-lunarnej-tellurycznej. Katolicyzm to doskonała synteza posłannictwa Jezusa z Nazaretu i już obecnych w Europie wierzeń, wykształcona mozolnie na przestrzeni wieków we krwi męczenników i krwi krzyżowców. Katolicyzm to Tradycja łacińskiej Europy - negowanie elementów aryjskich i uwypuklanie elementów semickich, ba, nawet określanie całej religii mianem „judeo-chrześcijaństwa” to herezja historycyzmu i zanegowanie najpiękniejszych wieków z historii Europy. Dlatego miałkiemu, modernistycznemu, pogrążonemu w marazmie judeo-chrześcijaństwu z całą mocą należy przeciwstawić dźwięczący triumfem stali mieczy krzyżowców ario-katolicyzm, najlepiej ten z czasów Trydentu.

Poganie oczywiście też czcili bóstwa powiązane z Księżycem, lecz kulty takie nigdy nie spełniały roli dominującej, za wyjątkiem judaizmu i pewnej cywilizacji Ameryki Środkowej, której nazwy jednak zapomniałem. Ew. panował dualizm nocy i dnia. Zresztą, jak stwierdził Eliade w „Sacrum i profanum”, wraz z rozwojem cywilizacji następowało przejście od lunarności do solarności, a dalej do sekularyzacji, ale to temat na inny artykuł.

Zaś w katolicyzmie echa tych dawnych kultów opiekuńczych można znaleźć bardzo wyraźnie zwłaszcza w kulcie maryjnym oraz kulcie świętych. Zresztą, katolicyzm i prawosławie i wytworzona przez nie cywilizacja stanowi uzupełnienie, wypełnienie Prawdą na poły obumarłych i zdegenerowanych religii pogańskich.
Jest całkiem oczywiste, że religia warunkuje cywilizację - przykład paternalistycznych ustrojów Azji Wschodniej. Tamta kultura, kształtowana przez filozofię konfucjańską, chociaż obecnie poddana intensywnej macdonaldyzacji, zachowała wśród ludzi żyjących w obrębie jej oddziaływania chociażby przywiązanie do silnej władzy i zachowanie szacunku wobec niej. Dlatego tamtejsze demokracje zachowują regionalną specyfikę w odróżnieniu od naszego lokalnego ścieku, opierającego się na zgliszczach kultury Europejskiej. Inny przykład - kultura Islamu - warunkuje wśród wyznających tą religię Arabów i Persów określoną mentalność - śmiem twierdzić, że całkiem solarną, jak na mentalność ludów z definicji lunarnych, semickich. Czy Cortesowi udałoby się podbić Imperivm Azteków tak szybko i łatwo, gdyby nie zakorzenione w azteckiej kulturze mity o Quetzalcoatlu?
Przykłady można by mnożyć. Kultura kształtuje postawy ludzi żyjących w jej obszarze, a wraz z tymi postawami ich zwyczaje, możliwe do przewidzenia zachowania w określonych sytuacjach, także system gospodarczy (np. komunizm przyjął się najpierw w Rosji, gdzie postawa bierności i posłuszeństwa wobec każdej władzy jest zakorzeniona w mentalności ludzi żyjących w obrębie prawosławno-rosyjskiej kultury, chociaż z drugiej strony występuje tam podświadome duże zanarchizowanie i wywrotowość – ruch anarchistyczny narodził się właśnie u Słowian oraz na południu Europy). Są wyjątki, owszem. Ale wyciągając wnioski z historii i obserwując próby - na szczęście nieudane - zaszczepienia wirusa demokracji na całym świecie, mechanizmy kulturowe wyglądają tak jak napisałem. Owszem, w religii każdy element istnieje świadomie i ma swój cel - w kulturze nie jest to już takie oczywiste, gdyż zawiera w sobie ona masę pustych zwyczajów, które wykształciły się mimochodem, lecz moim zdaniem każdy zwyczaj miał swój początek w religii lub przynajmniej miał jakieś duże znaczenie w poprzednich formach szeroko pojętej religijności. Możliwe także, że to nieświadomie przekazywane z pokolenia na pokolenie skrajne zeświecczone elementy etykiety i obrzędów sprzed setek lat (np. zwyczaj ubierania choinki, wywodzący się ze zwyczajów starogermańskich lub zwyczaje ludowe, lunarno-telluryczne, przetrwałe na starych, zapadłych lecz nie zdegenerowanych współczesnością wsiach). Część ze zwyczajów na pewno wykształciła się przy okazji czegoś, ale nie jest to reguła. Na przestrzeni wieków, poprzez kolejne cykle historii, w katolicyzmie przewijały się dwa nurty, o których już wspominałem - nurt aryjski, solarny, trwający przy Tradycji i nurt semicki, antytradycyjny, bredzący o potrzebie zmian, miłości, pacyfizmie i źle pojmowanej pokorze.

Zanim zakończę mój długi wywód o wszystkim i niczym, napomknę jedynie o kilku innych kwestiach wartych rozpatrzenia. Nie widzę niczego złego w obracaniu Rewolucyjnych form przeciwko Rewolucji (jak np. towarzystwo pana Plinio, także organizacje pokrewne – polecam każdemu znalezienie w internecie strony organizacji „Traditio in Action” (lub jakoś podobnie) – można się pośmiać, bo wyjaśnić ani zrozumieć tego się nie da), widzę dużo złego w „nacjonalizacji” historii – przykład bitwy pod Grunwaldem, która nie wiedzieć czemu, jest przedstawiana w kategoriach starcia polsko-niemieckiego lub szerzej słowiańsko-germańskiego.
Wśród sporej części tradycjonalistów niebezpieczne jest zjawisko „tradycjonalistycznej ojkofobii” (występowało m.in. u Konecznego, obecnie obficie w KZMie), czyli negacja sarmatyzmu. Zgodzę się, że nie sarmatyzm nie wytworzył ustroju marzeń, ale niósł ze sobą również zjawiska kultury. Negowanie tego dorobku i bezkrytyczne wpatrywanie się w Rzym jest – delikatnie mówiąc – niepoważne.
Dziękuję wszystkim za uwagę, życzę miłego dnia

Wilhelm.